Główny bohater filmu Memento (reż. Christopher Nolan) cierpi na zanik pamięci krótkotrwałej. Pamięta wszystko, co wydarzyło się przed wypadkiem powodującym ten stan, ale nie potrafi sobie przypomnieć zdarzeń, które miały miejsce kilka minut temu. Jego pamięć dosłownie „resetuje się” co kilka minut. Jako że Leonard poprzysiągł zemstę na zabójcach swojej żony, prowadzi prywatne śledztwo i musi wchodzić w interakcję z ludźmi, którym nie może ufać.
Jak w sytuacji, kiedy ma się świadomość, że za chwilę nie będziemy niczego pamiętać, wiedzieć kto jest zły, kto jest dobry, kto może nas skrzywdzić, kto jest naszym powiernikiem…? Ano można sobie samemu zostawić wiadomość. Tak robi Leonard – całe jego ciało pokrywają tatuaże, przypominające mu o jego misji, a każda napotkana osoba jest fotografowana i opisywana. „Wystarczy” przeczytać swoje uwagi na temat danej osoby i można przybrać odpowiednie nastawienie do niej. Tylko żeby taka notatka mogła być wykorzystana, trzeba spełnić jeden warunek – trzeba sobie bezgranicznie ufać.
kadr z filmu Memento, reż. Christopher Nolan, źródło zdjęcia
Chodzi o to, by zerkając na wiadomość pozostawioną samemu sobie, być w stu procentach pewnym, że to, co tam zostało napisane jest prawdą. Nie mieć wobec siebie żadnych wątpliwości. Czy Ty masz takie zaufanie do siebie? Czy jesteś siebie tak pewna, że stosujesz się do rad, jakie dawałaś sobie po popełnieniu błędu w przeszłości? Czy w kółko popełniasz te same błędy i tylko powtarzasz sobie potem, że następnym razem zachowasz się inaczej?
Pod tym względem, muszę Wam powiedzieć, że jestem szczęściarą. Owszem, zdarza mi się nie posłuchać głosu rozsądku i popełnić ten sam błąd z pełną świadomością, tego jak to się skończy, ale są to sprawy tak małego kalibru, że nawet nie ma co ich porównywać z przypadkami typu toksyczne związki czy zaprzepaszczone szanse. U mnie chodzi o błahostki. Raz na jakiś czas pragnę grzywki i ją sobie robię, mimo że zawsze pamiętam jak się czuję na drugi dzień po wizycie u fryzjera (fatalnie, gdyby ktoś się nie domyślał). Raz na jakiś czas chce mi się fastfooda, chociaż zawsze kończy się to nieprzyjemnym samopoczuciem. Raz na jakiś czas dochodzę do wniosku, że trzeba pomalować paznokcie na jakiś kolor i lecę do drogerii po lakier, żeby potem po dosłownie trzydziestu minutach go zmyć. I nie chodzi o to, że nie pamiętam jak siebie za każdym razem ostrzegam, żeby na przyszłość tego nie robić. Chodzi o to, że ignoruję z premedytacją te odczucia i wmawiam sobie, że teraz będzie inaczej. Że będę super się czuła z grzywką, cheeseburgerem i czerwonymi paznokciami.
Na szczęście ostatnio, idzie mi budowanie zaufania do samej siebie coraz lepiej. Potrafię się opierać pewnym rzeczom, które wiem, że nie są w moim stylu i których będę potem żałować. I nawet muszę powiedzieć, że po takim nie uleganiu sobie w słabostkach, człowiek jest z siebie naprawdę dumny. To o czym ja mówię, to oczywiście są pierdoły. Ale to nie znaczy, że mamy takie pierdoły ignorować. Bo jeżeli nie jesteś się w stanie oprzeć jakiejś błahostce, to jak możesz oprzeć się popełnieniu naprawdę poważnego życiowego błędu?
Prawda, że garderoba jest idealnym narzędziem do ćwiczenia charakteru? Można sobie samemu wysłać wiadomość w postaci listy ubrań, stylów, klimatów itd. w których nie czujemy się sobą (moja lista to post 10 ubrań nie dla mnie) i po prostu trzymać się od zawartości tej listy z daleka. Trzeba zaufać sobie z przeszłości – tej sobie, która była niezadowolona po zakupie danej rzeczy.
Jakie błędy popełniasz najczęściej, mimo że doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że będziesz tego żałować? Oczywiście nie muszą to być tylko błędy urodowe i ubraniowe, jeśli chcesz się podzielić czymś bardziej hardkorowym to śmiało! Serdecznie polecam film Memento – to jeden z moich ukochanych filmów.
Cóż, muszę się bardzo pilnować, żeby nie kupować spódnic i koszul, bardzo mi się podobają a po prostu w nich nie chodzę. A z poważniejszych rzeczy to niestety mam problem z odmawianiem :) i jestem zbyt podatna na oczekiwania jakie mają wobec mnie inni ludzie. Ciężko nad tym pracuję ale wciąż na tym polu zdarzają mi się potknięcia. Taki feler :)
Miałam podobny problem. I mi bardzo pomogło to, że zwalniałam tempo w trakcie rozmowy. Często po prostu ktoś mnie o coś prosił, a ja z marszu się godziłam bez zastanowienia. A teraz daję sobie na wszystko chwilkę, nigdzie się nie spieszę i staram się nie obiecać czegoś, czego mogę potem żałować.
Też zauważyłam, ze to działa. :) Trzymam kciuki za nas obie :)
Ja od czasu do czasu muszę sobie przypomnieć o tym, że nie powinnam kupować ubrań przez Internet. Zazwyczaj wybierając rzeczy stacjonarnie przymierzam się do zakupu kilkakrotnie, rozważam jakość materiału, komfort noszenia, rozmiar, kolor itp. Najczęściej kiedy otrzymuję ciuch kupiony online, szybko dochodzę do wniosku, że w sklepie nawet nie wzięłabym go do przymierzalni. Ale cóż, pamięć mnie dość szybko zawodzi i czasem się skuszę na jakiś zakup, chociażby ze względu na małą dostępność moich ulubionych sieciówek w okolicy. Dziś też coś kupiłam – klapki Birkenstock, które odkryłam dzięki Tobie Mario :D jednak mam nadzieję, że będzie to dobry zakup, bo przemyślany od kilku miesięcy, obawiam się tylko o rozmiar, ale w razie czego na szczęście można wymienić :D
Rozmiar taki jak nosi się zazwyczaj. Dobry zakup, zobaczysz. Sama się zastanawiam nad jeszcze jednymi, bo to najczęściej zakładane przeze mnie buty latem. Fajnie by było mieć oprócz czarnych jakieś metaliczne dla urozmaicenia. A co do kupowania w necie to mam odwrotnie niż Ty. Sama muszę siebie przekonywać, żeby już nie chodzić po sklepach, bo potem zawsze żałuję. Przez internet jak dla mnie najwygodniej.
Na takich powtarzających się błędach-błahostkach najlepiej ćwiczy się samodyscyplinę. Na początku jest trudno, ale z czasem widać postępy :D Ja tak mam z jedzeniem pewnych rzeczy – lubię, ale mam nietolerancje pokarmowe, więc po zjedzeniu bardzo cierpię, czasem nawet 3-4 dni. Jeszcze jakiś czas temu pozwalałam sobie na takie szkodliwe zachcianki, ale za każdym razem przekonywałam się, że jednak nie warto. Przeszłam od etapu „tylko gryza” (jasne), przez „tak mi się chce, czemu nie mogę?”, do „nie jem, bo nie chcę”. Myślę, że podobny schemat występuje też w innych dziedzinach.
Bardzo współczuję tego, że w pewnym sensie te jedzeniowe wybory są wykonywane z odgórnego musu. Fajnie opisałaś tę ewolucję, z którą się w pełni zgadzam. Ostatnią fazę można również ubrać w słowa bardziej pozytywnie – naucz się lubić to, co dla ciebie dobre.
Jak ja to rozumiem. Ja „lubię” sobie pofolgować z glutenem. Raz na jakiś czas- raz na dwa tygodnie czy czasami raz na tydzień- mogę zjeść bez borykania się z problemami. Ale jak mnie czasami poniesie… i wiem że będę się męczyć a i tak zachowuje się jak skończona idiotka i jeeeeeeeem. Na szczęście przytrafia mi się to co raz to rzadziej.
A z rzeczy urodowych to… żel lub hybryda na paznokciach u rąk. Zawsze się napatrzę na koleżanki i też mi się zachce. I zrobię, i podoba mi się, i paznokcie mam dłuższe (moje naturalne paznokcie są słabe, no są katastrofą po prostu :-/) i na prawdę wygląda to super. Tylko czuje się jak nie ja. I wiem że tak będzie, a i tak kontempluje zrobienie takich paznokci kolejny raz. Tu jest o tyle trudno, że mi się to szczerze podoba, tylko nie czuję się z tymi paznokciami w pełni sobą. Ale bardzo ładną nie w pełni sobą…
Ja z natury paznokcie mam bardzo dobre, spróbowalam hybryd 3 lata temu I po samodzielnym sciagnieciu bylam zawiedziona stamen moich paznokci. Niedawno zmienilam prace I stwierdzilam ze przydalyby mi sie caly czas zadbane pomalowane paznokcie. Zrobilam hybrydy normalny jeden kolor bordowe, rozowe, niebieskie I jest swietnie! musisz znalezc cos w czym czujesz sie dobrze, ja w zdobionych przedluzanych zelach czulabym sie zle… Nauczylam sie dawac druga szanse rzeczom, patrzec pod wzgledem sytuacji, wlasnego samopoczucia I wygody. mam nadzieje ze znajdziesz cos dla siebie pozdrawiam ;)
Widzisz, sęk w tym że ja zawsze robię takie maksymalnie neutralne kolory- blady róż, gołębi szary, biały lub szampańskie złoto. Na Boże Narodzenie szaleje i czynię paznokcie czerwone. Czasami dodaję tez delikatny, drobny brokat. I mi się to niesamowicie podoba. Dodatkowo też mam prace gdzie zadbane dłonie to konieczność, a z drugiej strony strasznie się w pracy niszczą. Hybryda jest więc świetnym pomysłem.
Ja nie bardzo umiem oddać mój stosunek do żelowych paznokci. Dla mnie to tak jak z ubraniami. Możesz się ubrać w coś pięknego i wyglądać w tym jak milion dolarów, ale jak to nie będzie w Twoim guście to i tak, pomimo własnego zachwytu, nie poczujesz się w tym sobą. To chyba najlepiej oddaje mój paznokciowy problem (który uświadamia mi jak dobre mam życie, bo kto normalny miewa takie „problemy”… ;))
Również pozdrawiam :))
Muszę przyznać, że coraz częściej świadomie odmawiam sobie takich błahostek, o jakich piszesz, muszę jeszcze oduczyć się kupowania butów na obcasach – lubię na nie patrzeć, ale tylko patrzeć, zakładam je tylko, kiedy naprawdę muszę :D
W takim razie jedna para pewnie by wystarczyła. Mam to samo, ale jakoś w głowie panuje przekonanie, że są różne rodzaje butów takich potrzebne i w rezultacie jest ich więcej niż tych codziennych.
coś co już należy do mojej przeszłości – ciągłą zmiana koloru włosów. Kocham rude włosy i przez 9 lat regularnie do nich wracałam, po to by po miesiącu mieć dość bo odrost tak bardzo się wyróżniał i kolor blakł. Więc potem znów farbowałam się na czekoladowy brąz który też po miesiącu płowiał i przebijał się rudy. Byłam też parę razy blondynką ale to już osobna historia. Ostatni raz włosy zafarbowałam w sierpniu zeszłego roku i teraz mam „samo się zrobiło” ombre, odkryłam że bardzo podoba mi się mój naturalny kolor, pomimo miejscowej siwizny i przede wszystkim jakie te włosy są teraz zdrowe! Choć wciąż zakochuję się we włosach każdego rudzielca mijanego na ulicy, trzymam się w ryzach i nie biegnę po farbę do sklepu:D
z innych błędów – co jakiś czas zdarza mi się kupić kolorowe rajstopy, dlatego też na dnie szafy mam worek z nieużywanymi rajstopami. Ostatnio prawie jedne wykorzystałam (połyskujące szafirowe całkowicie kryjące) gdy chciałam przebrać się za glamrockowca, ale ostatecznie nie wybrałam się na paradę, także dalej sobie leżą…
Rajstopami fajnie się poleruje buty… :)
Akurat nie noszę kolorowych rajstop, ale ostatnio pozbyłam się z trzech par takich rajstop. Więc ja się pytam; jak? Jak to się stało, że one były w szafie? Przecież ja ich nigdy nie miałam na nogach :)
Błędem, którego bardzo chciałabym nauczyć się już nie popełniać jest kupowanie kolorowych butów. Podobają mi się na kimś, na zdjęciach, na moodbordach, czasem krzyczą do mnie w sklepie – czerwone, turkusowe, kobaltowe, szmaragdowe czy choćby pudrowe lub beżowe. Ale nie potrafię ich nosić. Mam wrażenie, że do niczego nie pasują, czuję się przebrana i to dość komicznie. Tylko sandały mam w kolorze taupe i to jedyne moje akceptowalne odstępstwo. Dla mnie buty muszą być czarne. O ile z zimowymi i botkami nie mam już problem, o tyle moje najukochańsze buty – baleriny – wciąż zdarza mi się kupować w dziwnych kolorach, a i tak oczywiście noszę tylko czarne.
Skoro tak bardzo kochasz kolorowe buty, to może zamiast narzucać sobie takie ograniczenie i cierpieć, zacznij kupować monochromatyczne, neutralne i proste w kroju ubrania a z tych ukochanych butów uczyń swój znak rozpoznawczy? Moim zdaniem świetnie wyglądają kobiety ubrane np. całe w czerń, biel, beż czy szarości, dla których najważniejszym i najbardziej rzucającym się w oczy elementem stylizacji są właśnie kolorowe buty.
https://pl.pinterest.com/pin/370702613049947913/
https://pl.pinterest.com/pin/370702613051195268/
https://pl.pinterest.com/pin/14496030028051953/
https://pl.pinterest.com/pin/211387776238601551/
Albo iść za ciosem i z tymi kolorami iść na całość i robić total looki – jak dla mnie obie opcje mega stylowe :D
https://pl.pinterest.com/pin/273523377345131857/
https://pl.pinterest.com/pin/553731716666083533/
https://pl.pinterest.com/pin/343751384039636324/
https://pl.pinterest.com/pin/141722719497926022/ – tu z kolorowymi balerinami <3
https://pl.pinterest.com/pin/503277327084467662/
Też bym tak zrobiła jak ika radzi, gdybym miała za dużo kolorowych butów. Jakoś fajnie je trzeba ograć i może nawet zrobić z tego swój znak rozpoznawczy. To raczej kwestia Twojego postrzegania, nie sądzę, by jakiekolwiek kolorowe obuwie miało taką moc, żeby czynić strój komicznym, a kobietę przebraną.
Ubrana od stóp do głów w jeden kolor czułabym się jak w mundurku. No chyba, że sukienka, ale mam je raczej w stonowanych kolorach. Po prostu już się nauczyłam, że kolorowe buty są (dla mnie) do podziwiania, a nie do kupowania i noszenia ;) Ważne jest dla mnie, aby każde buty pasowały do wszystkiego, bo wychodząc z domu z dwójką maluchów nie mam czasu jeszcze przed samym wyjściem dobierać butów ;)
U mnie to zwykle chodzi o jedzenie…doskonale wiem, ze bede sie czula padkudnie zzerajac cheeseburgera, frytki I lost za jednym zamachem ale wzorem Scarlett O’Hara „pomysle o tym jutro” :)
Ana
http://www.champagnegirlsabouttown.co.uk
:)
Co jakiś czas nachodzi mnie przemożna ochota, aby usmażyć dwa kilogramy śledzi. Wprawdzie owszem, pamiętam, jak wyglądała potem moja kuchnia i czym pachniało jeszcze tydzień po tym hardkorze moje mieszkanie, ale… zapomina wół jak cielęciem był.
Dlaczego tylko dwa :) ?
Może usmaż je na grillu na balkonie;-_ …
Z ubraniowych rzeczy? Muszę sobie w końcu zapamiętać, że rozmiar 41 jest na mnie na ogół za mały… i o ile w sklepie mierząc mogę to stwierdzić od razu, tak zamawianie przez internet butów w rozmiarze 41 praktycznie zawsze kończy się kolejną nienoszoną parą.
Z drugiej strony warto czasem zrobić coś wbrew sobie, wyjść poza strefę komfortu, nawet w tak błahych sprawach.
Przykład? Mam swój ukochany podkład Revlon, ale i tak przy okazji jakiś promocji co rusz kupuję nowy. Kończyło się to różnie, od wysypu na twarzy, po zerowy efekt i właściwie żadne zadowolenie. Ale i tak kupowałam dalej i tak w czasie ostatniej rossmannowskiej promocji kupiłam bourious’a i jestem zachwycona, chyba nawet bardziej niż z colorstay.
Myślę, że warto ufać sobie, ale sobie tej teraz, aktualnej, a nie sprzed jakiegoś okresu. Choć doszłam do etapu, gdy wiele rzeczy w moim życiu jest stałe, to jednak ciągle się zmieniam i to, co dobre jest dla mnie teraz i za np pół roku, niekoniecznie będzie się sprawdzać za 5-10 lat.
No zobacz jakie to jest dziwne, bo ja uważam, że w sytuacji, którą podałaś, wyjściem ze strefy komfortu będzie postawienie się swojej chęci kupienia czegoś nowego i nie kupienie tego. W pewnym sensie te nasze słabostki uznaję za coś, co nas w tej strefie przytrzymuje.
O, a można wiedzieć, którym Bourjois zastąpiłaś Colorstay’a?
Jeżeli jest to uleganie zachciankom jako takim to tak- wiesz kupię 10 błyszczyk, chociaż go nie potrzebuję. Jednak z tymi podkładami to mam jednak trochę inaczej, bo i tak je zużywam (o ile nie robią mi totalnej masakry ze skórą) i wściekam się na siebie, że zamiast zaufać sobie, wiedząc jak to się skończy, kupuję kolejny licząc na inny efekt. Właśnie za bardzo ufam sobie i swoim przyzwyczajeniom, że ciężko mi z nich zrezygnować, stąd wyjście poza strefę komfortu. Ale z podkładem się opłaciło.
Inny przykład, z włosami, ja po prostu doskonale wiem, że najlepiej mi w długich, ciemnych włosach. Ale kilka razy uległam chęci zmiany- raz było to ścięcie do ramion, innym przefarbowanie na blond. W obu przypadkach wiedziałam, że będę żałować. I gdybym miała teraz iść do fryzjera po kolejną wielką zmianę, byłoby to dla mnie zaburzenie mojej strefy bezpieczeństwa, czułabym dyskomfort. Zostawiając aktualną fryzurę pozostaję w strefie komfortu. Ale czy jest powiedziane, że do sześćdziesiątki aktualna fryzura będzie tą optymalną? Raczej nie. Kiedyś będę musiała wyjść z mojej strefy komfortu, jaką daje mi znana i lubiana przeze mnie fryzura, będę musiała zagłuszyć głos zaufania do siebie samej w mojej głowie i zaryzykować. I być może będzie to świetna decyzja, a zmiana bardzo korzystna.
I jeszcze wracając do makijażu- przez długie lata nie mogłam się przekonać do malowania ust szminką, ale przez lata od czasu do czasu próbowałam – zmywając ją po chwili. Ale kilka razy przełamałam się i wbrew sobie pokazałam tak się ludziom. Za każdym razem usłyszałam mnóstwo komplementów. A teraz? Szminka jest obowiązkowym kosmetykiem w mojej kosmetyczce.
Dziadova- kupiłam dwa: 123 i Air mat. Oba świetnie kryją, a w odróżnieniu od Revlonu nie są taką straszną maziają, ale za to szybko zastygają (matujący najszybciej) i trzeba się przestawić na inny sposób aplikacji. Trochę bardziej ściągają skórę (i znów matujący bardziej), ale nie są takie ciężkie, jak revlon. Jeszcze nie wiem, czy zmienię podkład na stałe, ale fajnie mieć jakąś alternatywę:).
Moje doświadczenie z Bourjois 123 jest przykre. Na początku byłam zachwycona, wymarzony podkład. Po 2-3 tygodniach wyskoczyły mi bolące głębokie pryszcze (schodziły ok 2 miesiące). Oddałam siostrze, bo myślałam, że tylko ja tak mam i u niej tak samo..
Przeszłam na kosmetyki naturalne (mn. Sylveko) i puder sypki mineralny KIKO. Jest ok.
Oby u Ciebie 123 się sprawdził.
Z tą grzywką mnie zastrzeliłaś… Też tak mam ;)
Mnie zawsze na wiosnę korci, żeby przefarbować się na blond. Ostatnio uległam ponad 10 lat temu, a w tym roku to już strasznie o tym myślę. Muszę to jednak przetrwać, bo nie uśmiecha mi się co 4 tyg siedzenie kilku godzin u fryzjera. Brrrrr
Haha, farbowanie to jest chyba najboleśniejszy w skutkach przykład, i ogólnie fryzjer. No wiadomo, że włosy odrastają, ale kurczę – świadomość tego, że się samemu podjęło decyzję i skazało na codzienne oglądanie w lustrze odrostów, słabych włosów, brzydko układającej się grzywy to jest jak dla mnie uciążliwe bardzo :)
Bardzo mądry i przemawiający do zdrowego rozsądku wpis :) Zastanawiam się nad Twoimi słowami i dochodzę do wniosku, że u mnie jest tak, że często te drobne, powtarzające się błędy to często wypadowa nieuwagi, braku koncentracji czy myślenia.
Moim największym błędem zakupowym było kupno przydługiej marynarki za tyłek w malutką łączkę i z głupim napisem na plecach „College M”, która na mnie zwisała. Nawet babcia stwierdziła, że wyglądam w nim jak w worku pokutnym. Na szczęście mogłam go oddać, przynajmniej mam się z czego pośmiać.
Inną pomyłką była próba zaoszczędzenia na butach, kupiłam sobie niewygodne, chińskie trampki za 20 zł. Porobiłam sobie odcisków, bolały mnie nogi – nie warto.
Z urodowych pomyłek – kupiłam pomarańczową szminkę. Mama odradzała, nawet tata stwierdził, że wyglądam w niej jak papuga, ale i tak kupiłam. Od tej pory zaczęłam wybierać chłodniejsze tony.
Jednak chyba od zawsze uważam na to, by nie popełniać zakupowych pomyłek, zazwyczaj zakupy są przemyślane. Dzielę sobie zakupy na dwie tury, raz idę przymierzyć, potem daję sobie dzień, dwa, trzy i jeśli ta rzecz mnie męczy to znak, że to jest to :)
Z kategorii życiowych… Zdarzało mi się źle oceniać facetów, z którymi się wiązałam. Frajerzy, głąby, dupki, rozwodnik, nawet jeden z depresją bipolarną… Ale po ostatniej kraksie powiedziałam sobie – koniec z przyciąganiem dziwnych gości w złym tego słowa znaczeniu. I mam nadzieję, że już nie popełnię tego błędu.
PS: Mario, ślicznie dziękuję :) Ty wiesz za co :)
Proszę bardzo :) Chęć przyoszczędzenia na czymkolwiek na ogół się dobrze nie kończy, zwłaszcza jak widać na pierwszy rzut oka, że się zaraz może rozpaść! Tak to sobie powtórzyłam w ramach ćwiczeń, z praktyką troszkę gorzej, ale i tak coraz lepiej :)
O, to to!!! Zupelnie nieodpowiedni facet, ciagle dawanie mu szansy mimo lat rozczarowan i 'nauczek na przyszlosc’. Dobrze, ze to juz naprawde za mna:) Z innych – popelnilam zakup butow przez internet. Zupelnie bez sensu. teraz zakupy ciuchowo-butowe tylko w normalnym sklepie – gdzie mozna przymierzyc, pomacac i zobaczyc, jak to wyglada i jak sie czuje.A na zdjeciu wygladaly tak slicznie :DDDD
W wersji modowo/urodowej: czasem zapominam, że robienie mocnego makijażu oczu jest nie dla mnie. Zwłaszcza na imprezy, bo szybko przestaje dobrze wyglądać, a przecież wiem, że w zupełności wystarczą mi mocne usta.
W wersji hardkorowej: moje związki z facetami.
Mam podobnie, tylko że jak mocno umaluję oko cieniami, to zazwyczaj i tak zmyję przed wyjściem, bo jakoś mi taki makijaż nie leży :)
Kupuję buty w których nie mogę chodzić(bo obcierają) albo nie umiem:D Albo są po prostu ładne ale nie dam rady w nich chodzić tyle co chodzę bo nie są takie wygodne jak jakieś tenisówki. W ogóle z butami mam jakieś dziwne relacje, staram się nad tym panować ale nie zawsze mi się udaje.
Wiem dobrze o czym piszesz, bo jest tyle pięknych par butów, które wcale nie są dobre do chodzenia, a z kolei jak coś jest wygodne to zazwyczaj już nie jest wcale takie ładne…
W sferze modowo-urodowej już za mną błędy: za ciemne albo za ciepłe pomadki ,bo może coś innego, niż ciągle te moje ulubione beżowe róże (jestem stonowane lato więc są idealne), farbowanie włosów co jakiś czas, choć już było-nigdy więcej. W hardcorowej: głupie kłótnie z mężem o pierdoły, bo się wkurzyłam i musiałam od razu to powiedzieć. Potem moja złość i frustracja, po co mi to było. Teraz, nie wypalam od razu na gorąco, tylko zastanawiam się. Za kilka minut fala złości mija i nic nie mówię. Potem mam satysfakcję, że dałam radę się opanować.
Moim błędem jest powracająca o jakiś czas chęć zakupu ładnych butów na obcasie.
Generalnie nie noszę takiego obuwia, wręcz słynę z kolorowych adidasów i trampek ale co jakiś czas przychodzi taka myśl, że fajnie byłoby „dowyglądać” w jakichś odjazdowych szpilkach. No i byłoby cudnie gdyby nie fakt, że kompletnie nie umiem chodzić w takim obuwiu (wyglądam jak poraniona sarna) no i nogi mnie bolą :P
Aby nie popełniać tego błędu i nie kupować drogich butów tylko po to żeby stały w szafie wymyśliłam sobie trik. Za każdym razem jak wpadną mi w oko jakieś obcasy wyciągam moją jedyną parę z szafy i zakładam. Jak pochodzę po domu z 10-15 minut ochota na szpilki przechodzi :)
„Poraniona sarna“- ale się uśmiałam! Też mam podobny problem z butami. Buty to w ogóle u mnie na dzień dzisiejszy najpilniejszy kandydat do jakiejś gruntownej reformy. Mam kilka par butów, których niestety w ogóle nie noszę:/ więc postanowiłam, że się z nimi rozstanę ale do tej pory jeszcze nie udało mi się tego postanowienia zrealizować. Robię sobie nadzieję, że je kiedyś założę, chociaż w głębi duszy wiem, że to raczej niemożliwe. Ale udało mi się ostatnio odmówić sobie nowych bucików bo jednak wcale nie były wygodne, jedynie wyglądały bajecznie. Z wielkim wysiłkiem skasowałam w zalążku wewnętrzny monolog, że niby się dopasują itd. Ale jeśli chodzi o szpilki w jakimś fantastycznym kolorze to mimo, że już tysiąc razy sobie mówiłam i przez jakiś czas tak czułam, że marzenie o wygodnych szpilkach, w których będę chodzić przynajmniej przez pół dnia nie kulejąc i z uśmiechem na twarzy, już odstawione na bok, bo wreszcie zwyciężył rozsądek i znajomość siebie- to jednak co jakiś czas to marzenie powraca. Podoba mi się po prostu taka fajna szpila do dżinsów, tylko moje stopy nie chcą i już. Ale wewnętrzny głos mówi, że jak zainwestuję więcej kasy np. w Purę Lopez to będzie lepiej. Więc poszukuję teraz informacji od dziewczyn, które zwykle bolały stopy od chodzenia w tanich szpilkach ale potwierdzą, że lepszej jakości szpilki lepiej leżą i można w nich dłużej wytrzymać bez pomocy anastezjologa;).
Ja zrobilam kazdym butom test: spacer do parku w sumie niecale 20 min, a jesli byly za eleganckie staralam sie wlozyc je przy najblizej okazji, test oblalo 90% butów do których mialam watpliwosci. oczywiscie test trwal troche czasu ale wiem na czym stoje ;)
Ja chyba jeszcze do tego testu nie dojrzałam, boję się, że będę musiała się pozbyć całej kolekcji;)
Tak, oczywiście ze sa wygodne szpilki, inaczej nie chodziłbym w nich codziennie;-)
Polecam marki Ryłko, 5 th Avenue z Deichmann i Zara ( choć w tym ostatniemu sklepie kilka lat nie kupowałam, ale starsze modele były super)
Ola, dzięki za podpowiedzi. Czułenek Ryłko faktycznie jeszcze nie próbowałam, ale z tego co widzę mają duży wybór interesujących modeli i cena też przystępna. Jeśli chodzi o 5th Avenue to mam właśnie takie fajne, z czarnej, mięciutkiej skóry. Wyglądają świetnie jak tak sobie stoją na półce;). Kiedy je przymierzałam byłam zaskoczona, że tak fajnie leżą. Jednak z wysokością obcasa przyliczyłam się – 10 cm to jednak za dużo. Muszę jednak poszukać czegoś na niższym obcasie tak do 8 cm, to może wtedy dam radę i znowu zacząć chodzić na co dzień na małym obcasie żeby przyzwyczajać stopę. Zaczęłam oglądać na Youtube instrukcje jak nauczyć się chodzić na wysokich obcasach;)) i tam wszędzie dziewczyny radzą od zaczynania na średnim. Zrobiłam się przez ostatnie lata bardzo wygodna i noszę głównie płaskie buty, ale nie ma to jak obcas…Chcę wyjść trochę z tej strefy komfortu i zdyscyplinować się pod tym względem.
Moje najukochańsze z Deichamann sa kamelowe, na obcasie 6 cm. Nosze je min 2x w tygodniu od 3 lat, i czuje sie jak dosłownie w kapciach. Pewnie gdybym je zakladala na zewnątrz to dawno juz by ich nie było, ale i tak jestem w szoku w jakim sa dobrym stanie. Kosztowały jakies 150 zł.
Alex, jeśli masz np. płaskostopie, to najlepsza para szpilek tego nie przewalczy.
Ja mam. I po dziesięciu latach mocowania się z własnym organizmem odpuściłam. Mam dosyć bólu, dosyć obliczania, jak daleko od przystanku do domu, gdzie będę mogła te prześliczne buciki zrzucić w cholerę. (Jak wiadomo, nie ma szykowniejszej kobiety nad tą, co porusza się kuśtykając i klnie przez zęby.)
cyt: (Jak wiadomo, nie ma szykowniejszej kobiety nad tą, co porusza się kuśtykając i klnie przez zęby.)
to o mnie :)
Nina mój problem polega na tym, że mam wrażliwą skórę, łatwo u mnie o obtarcia, siniaki, odciski, odmrożenia itd. No i nie mam też ochoty obliczać ile metrów jeszcze do przystanku;))) (a się zdarzało;))). Poza tym mam wąskie stopy i z większości szpilek po prostu wypadam. Prowadziło to do tego, że kupowałam czułenka trochę za małe, żeby stopa się w nich trzymała, albo kombinowałam z różnymi wkładkami, które nic nie dawały, albo jeszcze z wiązaniem. Te z wiązaniem nie podobają mi się jednak tak bardzo jak klasyczne, więc ciągle szukam ideału.
Witam w klubie wąskich stóp ;) Jeśli jesteś w stanie kupić sobie trampki, które nie są dla Ciebie za szerokie, to i tak gratuluję ;) Próbowałam Twoich sposobów, ale dałam sobie spokój – moje stopy mają więcej problemów niż tylko fakt, że są długie i wąskie, nie mówiąc już o problemach z kolanami, i buty na obcasie (nawet 4cm już ma znaczenie) przypisuję do bogatej już kategorii butów nie dla mnie :/
Dwie wskazówki, które mogą się komuś przydać:
1. Jedną z nielicznych firm obuwniczych szyjących buty o różnej tęgości jest Clarks – mają salon w Warszawie, ale tych wąskich modeli pewnie nie mają na miejscu, trzeba by zamawiać z Anglii, no i cena – min. 400zł. Ja spasowalam, bo nie mogę zamawiać butów w ciemno, muszę mieć możliwość bezproblemowego zwrotu, ale fakt, mają nawet tęgość C (!).
2. Firmy szyjące buty do tańca (w samym Krakowie jest kilka), koszt od 200zł, czasem bywają okazje, że taniej. Buty się szyje na wymiar, w jednych miejscach wymagają mniej, w innych więcej parametrów stopy ;) Nie wypróbowane z tego samego powodu, co punkt 1 – problematyczne stopy, muszę mierzyć buty i pochodzić w nich 10 minut przed kupnem. Ale może kiedyś się zdecyduję, jak bardzo mi się zamarzą eleganckie czółenka ;)
haha. fakt, te wyglądają najszykowniej. bywałam jedną z takich, jak założyłam ktoreś z moich szpilek przeznaczonych do stania i to nie za długo
Ja nie mam tak chyba z ciuchami juz w ogóle. Ogólnie to mam chyba manie porządkowania swojego życia, więc takie rzeczy to tylko w kolorowych lakierach do paznokci się objawiają, a i tak mam ich tylko 7. I nie to ze mi się nie podobają tylko ja nie z tych co myślą o tym żeby pomalować paznokcie jak mają wolna chwile, wiec leżą prawie nieużywane.
Mario, muszę przyznać, że potrafisz ugryźć dany temat w bardzo ciekawy sposób. Filmu nie oglądałam i już wiem co zaproponuję mężowi, dzięki.
Moim błędem jest zamawianie butów przez internet: albo nie trafię z rozmiarem albo z wysokością obcasa:-). Mam rozmiar 38/39, coś pomiędzy, bo raz pasuje mi 38, a raz 39. Dziwne to, ale tak mam. Będąc w pierwszej ciąży zamówiłam botki na niebotycznym obcasie. Nie wiem czy miałam wtedy zaćmienie mózgu, ale teraz bym ich nie zamówiła:-). Botki zauważyłam u pewnej blogerki i zapragnęłam takie same. Szkoda tylko że 13-centymetrowy obcas mnie nie otrzeźwił:-). Obecnie buty stoją w szafie i się kurzą. Dwie pary szpilek zamówione w trakcie kolejnej ciąży:-) okazały się trochę za duże rozmiarowo. Nie chciało mi się ich odsyłać, bo byłam pewna że wkładka pomoże. W jednej parze pomogła, w drugiej nie:-). Nauczkę mam na zawsze, od teraz albo kupuję buty stacjonarnie albo zamawiając przez internet w razie czego odsyłam. Pozdrawiam.
Czasem tracę głowę w Rossmanie, i kupuje kolejny lakier do paznokci. A potem i tak używam moich 2 sprawdzonych. Choc od kiedy mieszkam drzwi w drzwi z Rossmanem troche go oswoiłam, i nauczyłam sie Tylko_Oglądać. Bardzo jestem z siebie dumna ze przez 2 tyg promocji -49% kupiłam tylko jedna, zaplanowana rzecz ( choc byla to pomadka, których tez mam za dużo).
Drugą kategorią która kiedys mocno wymykała sie spod kontroli była tania biżuteria. Tu tez mam coraz więcej sukcesów.
Ale mimo tej całej pracy nad sobą czasem zdarza mi się jakas tragiczna wpadka urodowo- ubraniowa. Patrzę potem na taki nietrafiony zakup i obiecuję sobie po ra kolejny ze nigdy więcej…
Jeśli chodzi o biżuterię, to kiedyś miałam mnóstwo taniej biżuterii, najczęściej dodawanej do gazet lub w pewnej francuskiej sieci kosmetycznej do zakupów. Aż kiedyś zobaczyłam się na zdjęciu i stwierdziłam, że te plastiki to nie moja bajka. Od pewnego czasu inwestuję w biżuterię ze złota, a ponieważ nie sypiam na pieniądzach to jest to bardzo okazjonalna i z reguły bardzo delikatna i mała biżuteria (np. malutkie kolczyki wkrętki). W złocie czuję się najlepiej i wiem, że to jest coś na lata. W tym wypadku akurat cena jest tą zaporą, że nie latam i nie wydaję co chwilę pieniędzy na zachcianki.
Chyba najgorsze są secondhandy… Jestem w ktoryms przynajmniej raz w tygodniu, bo choc z szafy sie wylewa, to przeciez nie mam sie w co ubrac… to za duże, to za małe, to nie pasuje kolorem, albo zmieniłam styl… A przecież „na ciuchach” kupię spodnie za 3zl, buty za 20, a sukienkę za 5… I nawet jak nie mam pieniędzy to wejdę „tylko obejrzeć”…
Dzięki za ten wpis!
Super post – dobrze sobie nazwać swoje małe słabostki…
Ja co jakiś czas, gdy czeka mnie jakieś oficjalne wystąpienie, rozpoczynam poszukiwanie ciuchów w których w założeniu miałabym wyglądać elegancko i profesjonalnie: czarne spodnie w kancik, szpilki, biała koszula. Kilka miesięcy temu stworzyłam sobie znów taki zestaw. Przymierzyłam go przed wystąpieniem – jest OK (tylko mąż podśmiechiwał się, że wyglądam, jak korpoludzik). No i efekt był taki sam jak zwykle – przed wyjściem z domu zrzuciałam krępujący uniform i założyłam lniane granatowe spodnie, luźną białą tunikę i ciężki, wzorzysty szal. A do tego płaskie buty.
Na szczęście w światku naukowo-artystycznym nikt nie wymaga bardzo formalnego stroju, więc wpadki nie było. Niebiosa uratowały mnie od pracy w miejscu, gdzie panuje dress code, bo w spódnicach ołówkowych do kolan, koszulach, żakietach, garsonkach etc. czuję się po prostu fatalnie! Ostatnio dałam się tak ubrać na maturę – never ever! A mimo to, co jakiś czas nachodzi mnie ochota, żeby choć przez chwilę wyglądać „profesjonalnie” ;)
O, jak ja Ciebie rozumiem!!! tez nie znosze 'profesjonalnych’ ciuchow i tez na szczescie mam prace, gdzie wystarczy mi 'smart casual’ – jakbym miala chodzic ubrana wg dress code’u , to bym chyba oszalala…Dodatkowo, nie wygladam w tym dobrze i nie czuje sie dobrze:)
Pracujac przy produkcji zywnosci nie bylo mowy o koszulach, spodnicach, marynarkach, pomalowane paznokcie zabronine a makijaz tylko delikatny. Teraz po dostaniu nowej pracy w biurze, gdzie ubiera sie eleganckie spodnie I firmowa koszule lub koszulke, delektuje sie swoimi olowkowymi spodnicami, zakietami z rurkami I eleganckimi butami na srednim obcasie. Mialam cos zakazane to teraz to kocham albo doraslam do tego zeby w pewnych sytuacjach trzeba nosic takie ciuchy, ale pokochalam je. Rozne moga byc powody zmian. Mysle ze caly czas sie zmieniamy…
Na pewno tak jest:) Zakazany owoc tez bardziej kusi…Nie wykluczam, ze za jakies pietnascie lat nagle pokocham olowkowe spodnice i eleganckie czolenka. Ale na razie jeszcze nie nadszedl ten czas:)))
Kiedyś moimi błędami było hurtowe kupowanie butów i wyjścia do galerii handlowych żeby „pochodzić”. Na szczęście mam juz to za sobą ;) teraz walczę z inną sprawą – decyzją czy oddawać rzeczy w których mi coś nie pasuje, a które kupiłam przez Internet. Walczę z lenistwem które nie chce iść na pocztę ze zwrotem, walczę z odczuciem, że „może jednak”, uczę się ufać własnej intuicji. Jest trudno ale mam coraz mniej tzw. „półkowników” zakupionych przez Internet ;) pozdrawiam
No to lenistwo i uczucie „może jednak” jest ciężkie ale warto z nim walczyć.
Ja raz nie oddałam jakiegoś ciucha i później wyrzut sumienia za każdym razem jak na niego patrzyłam. Ostatecznie wylądował na allegro za ułamek ceny. Ta rozpacz sknery, że za te pieniądze mogłam mieć coś do noszenia raz na zawsze wyleczyła z „a może czasem założę”. Jeśli przymierzam i wiem że coś jest nie bardzo, od razu pakuje, tego samego dnia i rano odsyłam.
W kwestiach naprawdę doniosłych (praca, związki) uczę się szybko i nie mam później pokus, by włazić ponownie w to samo bagienko. Dojście do takiej postawy kosztowało mnie tyle łez i potu, że pókim żywa, nie odpuszczę jej dobrodziejstw.
Najtrudniej jest powstrzymać się od drobnych zakupów. Lakiery do paznokci (nieużywane, zaschnięte na kamień) mnożą mi się przez podział. Ostatnio z dziesięć sztuk oddałam koleżance, która takie zastarzałe glupsztyki zużywa przy wyrobie biżuterii. I co – od tej pory nabyłam już ze cztery. Podobnie było u mnie z pomadkami. Zalegały, jełczejąc smętnie. Kocham namiętnie tyle kolorów, a każdy MUSZĘ mieć w trzech wariantach. Okiełznałam potwora połowicznie. Zamiast szminek kupuję konturówki. Golden Rose ma kilkadziesiąt odcieni. Trzymają się zacnie, kosztują grosze i łatwiej je zużyć, nim zaczną trącić leciwą kozą.
Mój popełniany często błąd to baletki – podobają mi się, ale nie umiem sobie nigdy znaleźć wygodnych, kupuję nieidealne i nie mogę w nich wytrzymać. Nie chcę chodzić ciągle w sportowych butach, teraz kupiłam mokasyny by w końcu było dobrze.
Dużo osób pisze o butach… ja też chciałam się podzielić wnioskiem dotyczącym kupowania butów, do jakiego doszłam parę dni temu – problem pojawia się, kiedy kupuję jakąś parę, ponieważ „potrzebuję”. Oczywiście to nie znaczy, że biorę pierwsze buty z brzegu – muszą mi się podobać wizualnie i być wygodne, a czasami to jest kilka lat szukania, jak w przypadku butów na obcasie, które kupuję co parę lat (bo przecież jako kobieta ich „potrzebuję”, czy to na egzaminy, czy do biura), zawsze jest to niewypał i ich nie noszę, bo… nie chcę ich nosić :P. Natomiast, kiedy kupuję buty, bo „chcę”, to nawet jeśli z logicznego punktu widzenia, to nie byłby dobry zakup, to jest znakomity ;) Hm, gdybym się w ostatnich latach do tego stosowała, to np. pewnie zamiast kozaków i sportowych sandałów, które zalegają w szafie, miałabym trampki za kostkę i botki motocyklowe, które NA PEWNO nosiłabym niemal non stop. Wniosek- bardziej ufać sobie, bo podświadomie same wiemy, co jest dla nas najlepsze. W sumie nie tylko, jeśli chodzi o buty ;) Trochę się rozpisałam, ale chciałam się podzielić moim oświeceniem, żeby teraz kupować tylko buty, które CHCĘ :) Zostaje pytanie, co zrobić z tymi nietrafiony zakupami, gdyby chociaż były zużyte, ech :P
yhym. pełna zgoda. ja kupuję buty bo mi się podobają. BO MUUUSZĘ JE MIEĆ. zanim zacznę myśleć, już je mam. chodzę w balerinach, trzewikach, snikersach, miekkich kozakach ze skóry na każdą porę roku. wszystkim wygodnym. powiedz mi, skąd mam 3 pary butów wysokich, jedne z diamencikami, sandałki, i tak pięknie są za kostkę, drugie różowe na słupku, a trzecie fajne szpile czerwone. bo ja nie wiem :) chodzę w nich po mieszkaniu, żeby im nie było przykro chyba ;)
Moje błędy wizerunkowe to: grzywka, zbyt jasny kolor włosów a zimą kiepskie, deformujące swetry, które choć ciepłe są paskudne. I jeszcze jeden grzech – przyjmowanie rzeczy, ciuchów od kogoś. Tak, jak te włosowe błędy garnęłam, ze swetrami walczę, tak krew mnie zalewa przy otrzymywaniu prezentów. Dlaczego nikt mi nie wierzy, kiedy mówię, że wolę dostać kolejnego zwykłego storczyka, albo nawet paprotkę a nie ciuch, szaliczek, bransoletkę, kosmetyk (w cenie paprotki) albo jeszcze gorzej – za grube pieniądze. Na jesień czeka mnie przeprowadzka z mieszkania do domu, więc pozbywam się wielu rzeczy już teraz, niestety część osób chyba się uwzięło, żeby dać coś, co się „przyda” w nowym domu. W ten sposób dostałam już zasłonki – nie przewiduję, poduszki do spania – śpię na płasko i fantazyjne pościele – wtf??. Cóż trzeba będzie „pomylić” kiedyś guziczki na pralce i wyprać w 90 st. Oczywiście najpierw staram się przekazać pomylone prezenty dalej, jeśli ktoś chce wziąć. Ostatecznie zostają mi kosze PCK.
hahaha, Kasia :) ja „kocham” różne kurzołapy. Aniołek, słonik, wazonik, następny kominek na olejki (brzyyydal). I kosmetyki, których nie użyję – jakaś sól do kąpieli w kolorach tęczy płyn do kąpieli napakowany SLSsami, kiedy ja staram się używać takich niedrażniących skory, kolorowe cienie dla eksperymentujących nastolatek… Mam szufladę Prezentów Wędrujących. Jeśli kogoś nie znam za bardzo i nie wiem, co bym kupiła, to przekazuję jeden z tych moich słabych strzałów.
pozdrawiam
B
Najczęściej popełniam błędy żywieniowe niestety…ale na szczęście aż tak mocno tego po mnie nie widać ;-)
Wymyslam nowy styl i kupuje komplet ubran, wydajac fortune. Po czym zmieniam styl na nowy…
Z zyciowych bledow, to angazuje sie w relacje zawodowe, ktore sa toksyczne…
Ufff, napisalam, postanawiam to zmienic:) Od teraz:)
Ja tak miałam jak dużo zarabiałam i starałam się wyglądać „zawodowo”: wydawałam ak debilka tysiaka w Mango, bo nie wiedziałam, który kolor spodni pseudogarniturowych wybrać, skoro tak idealnie w nich wyglądam, wiec brałam trzy. A teraz nie noszę żadnych i je porozdawałam. Teraz jestem biedniejsza i popełniam mniej jadące po kieszeni błędy ;) but still
Ja tak miałam jak dużo zarabiałam i starałam się wyglądać „zawodowo”: wydawałam ak debilka tysiaka w Mango, bo nie wiedziałam, który kolor spodni pseudogarniturowych wybrać, skoro tak idealnie w nich wyglądam, wiec brałam trzy. A teraz nie noszę żadnych i je porozdawałam. Teraz jestem biedniejsza i popełniam mniej jadące po kieszeni błędy ;) but still
To w sumie mało na temat, bo mówisz o ciuchach i sprawach zawodowychh osobno, ale trudno, tak mi się wkręciło
:D
Witaj Mario, cześć dziewczyny
Jak się cieszę, że znalazłam Twojego bloga, którego nazwałabym raczej forum kumpelek bliższych i dalszych po czytaniu go dziś przez pół dnia!
Jestem tu nowa, ale o tym poniżej.
Jestem babeczką 1.70, linijkowata chłopięca sylwetka i mocno długimi nogami, szczęśliwie spoko i już niepłaskim po ćwiczeniach nad nim tyłkiem i pudełkowatą krótką górą (jak ja chciałabym mieć długą szyję!) z dziecinną okrągłą twarzą. Powszechnie uznawana za szczupłą i zgrabną (lubię tak o sobie myśleć, i to działa ) Ale sama wiem co sądzę o czasem pojawiających się boczkach lub brzuchu, jak poszaleję z jedzeniem. Pewnie wiecie o co mi chodzi: wszystko pięknie ale… ;)
Moje „pamięciówki-niepamięciówki”.
– żadnych długich sukienek ani spódnic: miałam jedną kiedyś mając lat 16, taką wiązaną jak fartuch i do niej odważnie założyłam krótką bluzkę. o borze, o lesie! już samo zdjęcie powinno mnie zaszczepić przeciwko noszeniu długich do końca świata. ale nie, raz to za mało – kupiłam potem całkiem niedawno, długą dżinsową w szmateksie. piękna. i nie dla mnie (jak któraś z dziewczyn chce, to oddam chyba Diesla, czy jakaś inna szpanerska mareczka). tylko mini lub w kolanko. fasony rozkloszowane do pół łydki przepiękne, ale trzeba by tu chyba supertalii, którą jednakowoż nie dysponuję.
– żadnych koszul (poza rockabilly luźną w kratę czasami), bo jestem byt leniwa żeby je prasować i jakoś lubię na nie patrzeć, ale tak samo jak Ty, nie znajduję okazji, żeby w nich serio wyjść, bo jakoś nie czuję się z nich sobą i gdybym spotkała kogoś znajomego to jakoś czułabym że muszę się z tej koszuli wytłumaczyć. dziwaczne uczucie.
– żadnych bikini (mam 5). zawsze i tak wybieram elegancki kostium jednoczęściowy. a staniki od bikini służą mi tylko do wygłupów pod ażurowe bluzki na plażę czy na imprezę.
– żadnych butów na bardzo wysokich obcasach (poza tymi „na okazje”, czarne i czerwone obie pary uzasadnione, bo wyszły w miasto parę razy). kozaki na 10-cm założyłam raz, rzymianki przepiękne jeszcze czekają na swój bal promocyjny, sandałki różowe na grubym słupku przeżyją życie w szafie i po domu czasem.
– żadnych lakierów do paznokci w kolorze limonki, szalonego żółtego ferrari, pięknego baby blue, świeżo ściętej trawy. żadnych z efektami weluru, odblasków, uv. zawsze pomaluję raz i żegnajcie. wybieram czerwień, fuksję, fiolet etc lub nudziaki, czyli faktycznie coś jak odźywkę
A w ogóle to Mario (wolę Maria, uciekam od wołacza, jakiś taki za bardzo z hymnów ;))
Znalazłam dziś Twojego bloga i norrrrrmalnie od rana niemal, nie mogę się od niego oderwać!
Po pierwsze nigdy, NIGDY, nie doszłam do tego, jaką porą roku jestem i zawsze uważałam, że te wszystkie kolorystki tak tłumaczą, że najwyraźniej ja jestem cztery pory roku ;) A od Ciebie wiem że jakieś lato. Ale nie mam pojęcia które. Ale oczywiście mogę się znów mylić.
Jak tylko wznowisz określanie jaką kto jest porą i jej odmianą, ja ręka w górę i pierwsza! Proszę, błagam, nalegam, nasyłam mafię lub wysyłam nianię która zajmie się Twoją małą, podczas, gdy Ty zajmiesz się mną! :) Tak się ucieszyłam na komentarz, że to robisz a potem trafiłam na ten, że na razie wstrzymujesz. No, ale nie można mieć wszystkiego, mogę sobie poczytać i pooglądać, coś czego jeszcze nigdy nie widziałam
I: co Ty masz za niesamowite pomysły! Te mood boardy – przecudne, przemyślane, przeinspirujące. Co jest dla mnie sexy lub nie sexy dało mi do myślenia na parę ładnych godzin, a pewnie w rezultacie i dni (tu szacun też dla Twoich czytelniczek, których wpisy też mega wspaniałę i dające do myślenia).
I cała estetyka: wizualna i słowna ( a jestem dziennikarką i przyczepić się lubię do stylu czy błędów językowych ;)).
Wiem że brzmię, jak te nastolatki zachwycone blogerkami lat 17-ście, ale ja mam 38 i zachwycam się jak lubię i czym lubię, a też nie tak znowu codziennie.
You made my day, jak powiedzieliby Amerykanie ale ja Cię teraz będę czytała i komentowała ciągle!
czekam cierpliwie na moment kiedy określisz mnie jako porę roku, bo ja o tym marzyłam od dość dawna :)
Pozdrawiam
Basia
P.S. – tp pewnie najdłuższy komentarz ever. no trudno. nie nienawidźcie mnie, pls :)
Przeczytałam całe. Miło, że ktoś ma podobne odczucia co do tego bloga i w przeciwieństwie do mnie to napisał :D