Czy masz tak, że przeglądając różne blogi, gazety, zdjęcia w internecie myślisz sobie, że Twój styl nie jest albo nigdy nie będzie doskonały? Że nigdy nie dorównasz osobom nazywanym ikonami stylu? Że podobają Ci się jakieś rzeczy na ludziach, ale już na sobie nie bardzo? Takie myśli są normalne. Ja też miewałam okresy w których uważałam swój styl za ciut gorszy od innych i nigdy nie postawiłabym się w hierarchii stylów na pierwszym miejscu. To się jednak zmieniło. Teraz nie patrzę już na innych z zazdrością i nie mam ponurych myśli, że nie uda mi się stworzyć spójnego stylu. Chciałabym żebyś zrozumiała jak doszłam do takiego stanu równowagi i żebyś Ty również osiągnęła ten stan. A recepta jest prosta: nabrać przekonania o własnej wyjątkowości.
Gdy się rodzimy i przeżywamy pierwsze swoje lata to mama albo ktoś, kto się nami opiekuje decyduje o naszym wyglądzie. Jeszcze same nie jesteśmy świadome tego, co nam się tak naprawdę podoba. Ale wiesz doskonale, że kiedyś następuje moment usamodzielnienia się. Małymi kroczkami dochodzimy do coraz większej ekspresji, odkrywamy drzemiącą w nas estetykę. Na początku sygnalizujemy nieśmiało, że dany kolor nam się podoba, a inny nie, buntujemy się przeciwko różowej kokardzie we włosach, wskazujemy na buciki, które chciałybyśmy nosić, nie dajemy się już wbijać w białe kołnierzyki i szpanujemy przed koleżankami wykradzioną mamie szminką. Każda z nas przez to przechodziła, jeżeli taki bunt nie nastąpił w wieku kilku lat to zapewne wybuchnął ze zdwojoną siłą w okresie nastoletnim. U mnie było tak, że mniej więcej mając osiem lat zaczęłam się odgradzać od wspomnianej kokardy i stawiać na kolory inne niż czerwony i różowy. Końcowe lata podstawówki to już podążanie w kierunku czerni i luźnych fasonów, które zostało mi do dzisiaj.Na pewno możesz w swoim życiu wyodrębnić jakieś etapy związane z wyglądem. Nie będzie dwóch takich samych Ew, Jol, Maryś czy Kaś z takimi samymi przeżyciami. Twoje wpadki ubraniowe są wyłącznie Twoje, nikt inny nie może się pod nimi podpisać. Na szczęście były też sukcesy, momenty w których wszyscy patrzyli na Ciebie z podziwem, tony komplementów i bycie zadowoloną z wyglądu. Czy to nie jest wyjątkowe? Czy ta mieszanka porażek i triumfu nie jest pouczająca i unikalna zarazem? Tak właśnie tworzyłaś swoją estetykę i historię swojego stylu. Może czas przemyśleć co w trakcie Twojego życia zawsze się powtarzało, do czego wracałaś mimo obiecanek typu „nigdy więcej” i stworzyć swoją listę… Miej wymienione na papierze Twoje sukcesy i chwile do których wracasz z sentymentem. Niech one wskażą Ci właściwą drogę.
Nie było łatwo. Pamiętam, że jako jedyna przystępowałam do komunii w sukience do połowy łydki. Marysia w powłóczystej sukience do kostek to jakoś nie było to. Była za to dosyć zgrabna sukienka z dołem w kształcie litery A. Było inaczej, ale było ładnie. I chociaż ciężko w to uwierzyć, osiemnaście lat później brałam ślub w sukience do połowy łydki z dołem w kształcie litery A :) Teraz jak o tym myślę, to moja suknia ślubna była jakby odbiciem mojej sukienki komunijnej. Bo jakoś Maria w powłóczystej sukni ślubnej do ziemi to nie było to. I Ty na pewno też masz takie ubrania, w których wyglądałaś ładnie, ale to nie było to. Co z tego, że założysz minimalistyczną bluzkę, jeżeli wszyscy dookoła (łącznie z Tobą) widzą, że to jest sztuczne, że to nie Ty… Nic na siłę, idź za głosem instynktu i odczytaj swój styl ze swojej dotychczasowej historii.
Chcę Ci po prostu powiedzieć, że każda z nas jest wyjątkowa, bo nie ma dwóch tych samych gustów. Pewnie, że wiele nas łączy. Pewnie, że podobają nam się podobne rzeczy. Ale z drugiej strony wychodzą te ogromne różnice między nami. Czy na hasło czarna koszulka z jeansami wszystkie pomyślałyśmy o tych samych fasonach? W życiu. Każda z nas ma inną interpretację tego zestawu i to świadczy o odmienności naszych stylów.
Zamiast ślepo podążać ścieżkami utartymi przez innych postanowiłam dreptać swoją ścieżką. Nie daję sobie wmówić, że noszę coś nie tak jak powinnam albo ubieram się zbyt jednostajnie. Niech każdy korzysta ze swojej wyjątkowości tak, jak mu się podoba. Jedne z nas są na etapie poszukiwań, a inne jeszcze siebie i swojego stylu nie zaakceptowały. Ale z chwilą gdy zrozumiesz, że nie istnieje żadne ksero Twojej estetyki, że tylko Ty możesz zaprezentować co gra Ci w duszy najtrafniej, wtedy w końcu się odważysz. Odważysz się na kroczenie swoją ścieżką i będziesz wreszcie konsekwentna.
Czekam na Wasze sukcesy i porażki z dzieciństwa, wczesnej młodości. Co w Was pozostało z tamtych lat pod względem mody?
Mądry tekst :) Twoja suknia ślubna mnie zaintrygowała… Może pokazałabyś ją na blogu (jeśli to oczywiście nie byłoby naruszeniem Twojej prywatności)? :)
Mojej nie, muszę poszukać w takim razie jakiegoś zdjęcia na którym jestem sama :)
Spokojnie, nie zależy mi na obczajaniu Pana Małżonka czy Szanownej Rodzinki ;) A za poszukanie byłabym wdzięczna :) Bo mi się też marzy taka bardziej „moja”, bez trenu, bezy, zabójczej długości, objętości i najlepiej w złamanej bieli :> (aale poleciałam z zachciewajkami) <3
Panna Anna, rozwiązaniem Twojego problemu jest uszycie sukni ślubnej u wyspecjalizowanej krawcowej. Mnie się udało :) Miałam suknię ślubną z tafty jedwabnej, haftowaną w piękny wzór nitką jedwabną. Stylem nawiązywała do lat 50-tych, ale była do ziemi.
Niee, to na razie nie jest ubraniowo-ślubny „problem” tylko raczej czcze rozmyślania i zachciewajki :) Ale miło mi, że znalazłaś czas i ochotę, żeby pomóc i odpisać nieznanemu „ktosiowi” z internetów <3
O, ja też bym chciała zobaczyć bardzo! :)
Huh, no to poczułam się młodziutka
Pozdrawia osoba w okresie wczesnej młodości
Tak czytam Twojego bloga Mario (albo raczej pani Mario) czytam, czytam i doprawdy nie mogę się oderwać
Aż zrobiłam porządki w szafie!
wpadek ubraniowych jeszcze nie miałam, ale na pewno wszystko przede mną
Świetny tekst. Jak byłam mała, bardzo lubiłam niebieski i granat. Teraz wracam do tych kolorów, bo mi służą. A poza tym to spodnie, spodnie spodnie. Ślub też w spodniach. I w glanach.
Gdy byłam dzieckiem (jestem rocznik 76), na rynku był niedosyt ładnych butów i cierpienia ubraniowe wiązały się nie tylko z gryzącymi golfami, wstrętnymi rajstopkami, ale i z butami właśnie. Inna rzecz, że wtedy podobały mi się buty dorosłych kobiet – czółenka, szpilki (przymierzane ukradkiem szpilki Mamy! klasyka!). Teraz nawet na takie nie spojrzę i prędzej założyłabym buty mojego Taty niż Mamy. ;)
Kolorki więc zostały, ale już gust do bucików się zmienił :) Jak odważnie na ślub, wow :)
Jako nastolatka nosiłam na okrągło kolor różowy(czasami cała od góry do dołu) , teraz raczej tego koloru unikam -ewentualnie nosze róż w dodatkach:)
Ale jak byłaś nastolatką to sama wybierałaś różowy? Czy ktoś Ci mocno to sugerował?
Mądrze napisane. Można ten tekst odnieść nie tylko do ciuchów, w końcu ogólnie to kim jesteśmy jest zbitkiem naszych indywidualnych przeżyć, wspomnień, opinii.
Zaciekawiłaś mnie tą suknią:). Moją też ostatecznie szyłam, bo żadna salonowa nie spełniała mojej wizji.
Podpisuję się obiema rękami. Jest bardzo uniwersalny!
Faktycznie, drogą ewolucji dochodzimy do pewnych rzeczy, ale tak naprawdę nigdy nie odcinamy się od przeszłości. Ja też szyłam sobie sukienkę :)
Trafiłaś w sedno moich ostatnich przemyśleń, bo wprawdzie już się odważyłam na podążanie swoją drogą, ale jeszcze dokładnie określam, jaki jest to kierunek… Trudno mi zintegrować póki co moje zamiłowanie do spódniczek z dzieciństwa, inspirację folklorem, upodobanie prostych fasonów blisko ciała i jednokolorowych ubrań, styl metalowca z czasów liceum razem z aktualnym upodobaniem do wygody i elegancji. W każdym razie staram się, Twój blog jest dla mnie zawsze i niepodzielnie modową inspiracją! <3
Bardzo fajne masz te swoje czynniki pierwsze stylu. Wierzę, że jesteś w stanie jakoś to spójnie ogarnąć, bo z tej niesamowitej na pierwszy rzut oka mieszanki może naprawdę wyjść coś fantastycznego, a już na pewno bardzo indywidualnego.
Również zaintrygowała mnie Twoja suknia ślubna – brzmi jak suknia Audrey z ,,Funny Face” (bodaj, niech mnie ktoś poprawi jak się mylę) ! Ale najbardziej wyobrażam sobie Twoje wojny z mamą o kokardę – kitko-koczko-czubek z kokardką to bodaj najlepsza fryzura dziewczęca wg mojej mamy również :)
Wpadki z lat młodości mogłabym wspominać godzinami, ach ;) A to nieudane rozjaśnianie włosów wodą utlenioną, a to wybieliłam sobie brwi (do dziś nie wiem jaki to gatunek ślepoty estetycznej mnie dopadł), a to jeszcze przyszło mi do głowy co innego. Plus setki przeróbek na starych ciuchach, niektóre wyrabiały przedziwne rzeczy z sylwetką. Najgorszą wpadką (bo i opłakaną w skutkach) było przekonanie, że muszę mieć taki a nie inny rozmiar. Stety- niestety, przyjemne komunikaty z otoczenia zawsze płynęły do mnie daleko poza granicami zdrowego bmi.
Pozytywne jest to, że ,,od zawsze” wiem, co mi się podoba. Nie chcę (chociaż podziwiam na innych) grzywki, obcisłych spodni i butów na niezdecydowanej wysokości obcasie/podeszwie. Poza tym wbrew połowie osób z otoczenia nie (z)noszę koloru khaki i nadruków na koszulkach ;)
O to widzę, że się u Ciebie działo. U mnie aż tak burzliwie nie było :) Ale coś w tym jest, że im bardziej ktoś mi w wieku młodzieńczym coś próbował podpowiedzieć odnośnie wyglądu to kończyło się zawsze robieniem na przekór. Miało być po mojemu i koniec. I w zasadzie chociaż bez okropieństw się nie obyło to ja patrzę na te okropieństwa jak na moje świadectwo. Tego, że chodziło sobie takie, a nie inne dziewczynisko po ziemi :)
Gdy byłam dziewczynką hejtowałam wszystkie spodnie. Oświadczyłam mojej mamie, że spodnie noszą chłopcy, więc ja ich nosić nie będę. Potem z kolei nosiłam tylko spodnie, bo nie wiedziałam, że można golić nogi (mój ogromny kompleks wtedy). Pod koniec podstawówki zaczęłam nosić glany i przesunęłam się w stronę stylu hippie (teraz to się chyba boho nazywa). Teraz patrzę na to z politowaniem, ale niech mi będzie. Na studiach zaczęłam iść w stronę hippie-empire, czyli „Duma i uprzedzenie”. Pisałam Ci już chyba kiedyś, że to gwałciło moją sylwetkę – mam duży biust i fasony kończące się tuż pod nim to katastrofa. Cóż, wiem to dopiero teraz. Nosiłam kardigany – sweterki i koronki to był mój znak rozpoznawczy. I znowu tylko same sukienki – kilka lat nie miałam w szafie znowu żadnych spodni. Potem poszłam do fabryki pracować jako administracja i tam mi wręcz zalecono, żebym nosiła dżinsy. I tak zaczęłam nosić spodnie.
Rozpoznałam już teraz (dopiero) moją sylwetkę i to, w czym jest jej najlepiej. Ciągle bardzo lubię sukienki – uważam spodnie za bardzo niewygodną część garderoby. W spódnicach i trekkach chodziłam po górach nawet – nic mnie nie ogranicz, nic się nie przykleja, nie pije mnie w pasie i pupie oraz jest super wentylacja.
Niestety moje ograniczone środki finansowe nie pozwalają mi na to, żeby całkiem przestawić się na to, co bym chciała. Nie mam czegoś takiego jak miesięczny budżet na ciuchy – są kupowane wtedy, kiedy są konieczne lub znajdę coś rzeczywiście fajnego, co dobrze na mnie leży. To mnie czasem właśnie najbardziej kłuje – chciałabym się po prostu obkupić we wszystko, co potrzebuję, nie patrząc na ceny (czarne sandały na obcasie same kosztują 200-300 zł :(, a to dopiero but!), ale to chyba nie w tym życiu ;)
Hejtowałaś spodnie, jak jeszcze nie było słowa hejt :) Myślę, że Ci bardzo dobrze zrobiły te wszystkie „dziwne” etapy skoro teraz wiesz, czego chcesz. Ja tam uważam, że już będzie tylko lepiej. Co z tego, że miałabyś kasę, ale brak pomysłu na siebie? Lepiej wiedzieć czego się chce i do tego dążyć, a jak już się raz na ten ruski rok kupi sandały to się jest z nich potem mega zadowolonym.
Refleksja… Mario jesteś naprawdę fajną babką. To co robisz na blogu dla kobiet jest genialne.
Jeśli chodzi o mnie kiedyś i dziś to raczej niewiele się zmieniło. Zawsze były to kolory ziemi, raczej neutralne. Zawsze pociąg do brązu i zieleni, a od wczesnych lat miłość do kolczyków. Mój pierwszy bunt w dzieciństwie dotyczył czerwieni od stóp do głów, na jakiejś imprezie rodzinnej. Najgorszym wspomnieniem jest rzeczywiście fryzura z jakąś palmą z grzywki na środku.Okupiłam ją rzewnymi łzami dlatego pamiętam.
Nie miałam chyba innych dramatów ubraniowo-kolorystycznych ;) Nie było jakiś młodzieńczych buntów, bo zawsze nosiłam to co chciałam. Wielkim plusem mojego dzieciństwa było to, że moja mama szyła i dziergała, więc można się było wyróżnić nawet w szarym PRLu.
Moja mama właśnie opowiadała, że ona i jej koleżanki, które miały zaciągi artystyczne były zawsze najlepiej ubrane pomimo panującej wszędzie szarzyzny i tego samego asortymentu w sklepach – choć to chyba za duże słowo :) Sukienki z zasłonek domeną nastolatek, a nie to co teraz prodżekty ranłeje :)
Gdy przeczytałam ten wpis od razu zaczęły bić się w mojej głowie tysiące myśli i wspomnień z czasów, kiedy na tle innych wypadałam co najmniej nijak… Jako nastolatka kompletnie nie miałam świadomości swojego stylu, kobiecości, ba nawet o swojej figurze nie miałam zielonego pojęcia. Przechodziwszy całą podstawówkę i ogólniak w ciuchach po starszej o 7 lat siostrze wzdychałam na widok modnie ubranych koleżanek. Zakompleksiona i wycofana chowałam się w wielkich swetrach i niedopasowanych spodniach. (Boże, jaki człowiek był wtedy głupi, gdzie było moje poczucie wartości!!!) Dopiero na studiach kupiłam sobie pierwszy „modny” ciuch, jednak brak ogólnego obycia w modzie zaskutkował raczej misz maszem wszystkiego co akurat było na topie i ogólną katastrofą. A potem pierwszy poważny związek, gruntowna metamorfoza w szczuplutką, zadbaną, seksi (jak ja nie lubię tego słowa!) i zawsze modną blondynkę (jak dobrze, że to już jest za mną) no i te ochy i achy zewsząd, wyglądałam wprost cudnie, jak nie ja… bo to nie byłam ja… Na szczęście to co nie jest dla nas dobre rozpada się prędzej czy później, już wolę siebie niemodną, niepoprawną, ale taką, jaką znam. Właściwie nadal uważam, że do atrakcyjności dużo mi brakuje tylko że teraz mam to gdzieś:p… Dziś lubię modę oglądać, o modzie czytać, zachwycić się czasem jakąś piękną stylizacją, choć nadal zdarza się mi odpicować tak, że sama dziwię się swojemu odbiciu w lustrze, po godzinie mam ochotę wrócić do domu, zrzucić to przebranie i wskoczyć w swoją ulubioną, niemodną sukienkę. Nie potrafię jeszcze zdefiniować swojego stylu, jest w nim coś z boho, coś z romantyzmu, trochę country (jeśli jest w ogóle w modzie coś takiego jak styl country). Ja najlepiej się widzę w połączeniu dżinsów, kraciastej koszuli męża i gumiaków, i gdyby tylko wypadało chodziłabym tak wszędzie i o każdej porze roku. :D
Uśmiechnęłam się przy ostatnim zdaniu, bo nawet twój nick pasuje do tego zestawu :)
Wow. To, że wracasz do domu i że się przebierasz to jest jak dar z niebios. Wystarczy tylko zaobserwować w co się przebierasz i styl już masz odnaleziony. To jest fantastyczne, bo jak też tak miałam przez jakiś czas. Zwłaszcza wtedy, gdy kitowałam na siebie za dużo biżuterii. Czułam się jak choinka w kolczykach i naszyjniku, więc teraz tylko jedna rzecz wchodzi w grę. Tak samo ze szpilkami, to nie jest do końca moja bajka. Zauważyłam, że w koturnach bardziej jestem sobą :) Takie niby bzdury, ale mogą być kamieniami milowymi do poznania siebie.
Deszczowa, jestes super! Ubralas w literki moje mysli :-)
Maria jeszcze nie opisywala, ale Ty moze jestes preppy…?
Trzymaj sie i brnij do przodu w ulubionych gumiakach.
Mario, wchodzę na Twojego bloga już od pół roku. Pół roku, które- w dużej mierze dzięki Tobie- wiele zmieniło. Od zawsze nosiłam ciuchy po starszym rodzeństwie, kuzynkach. W większości źle się czułam, zwłaszcza w liceum. Nie chodziło nawet o to, że były nieładne. Po prostu nie odzwierciedlały mnie, tego jaka jestem i jaka chcę być. Teraz mam 20 lat, w zeszłym roku zaczęłam trochę pracować. Chciałam się ubierać po swojemu, ale tu- znowu niespodzianka- w sieciówkach drogo, zbyt kolorowo i nie tak (znów). Dopiero kiedy zaczęłam chodzić do SH, poczułam że to jest TO! Teraz noszę głównie czerń, granat, szarości. Za ciemnymi kolorami chowam jednak fajne fasony, ciekawe zdobienia, do tego niepowtarzalne. Koleżanki pytają gdzie to kupić ;) Na początku zastanawiałam się jak można tak ograniczać (jak Ty) bazę kolorów, fasonów. Dopiero kiedy sama spróbowałam- zrozumiałam :D Każdy Twój wpis to dla mnie wskazówka, utwierdzenie w przekonaniu, że to moja droga. Dziękuję!
WSPANIALE. Jak ja się cieszę, że dla Ciebie też to ma sens. Bo tak jak napisałaś to nie jest dla każdego dobry motyw – ograniczyć kolory. Nam to dało więcej wolności i to jest absolutnie super. Sh jest właśnie tak wspaniałe pod względem unikalności produktów, z sieciówki dla mnie wszystko wygląda tak samo. Czasem się skuszę, ale to raczej po coś prostego typu czarny t-shirt czy jakaś podstawowa spódnica. Nie lubię, gdy spotykam osobę w tym samym ubraniu co ja :)
Kiedyś miałam takie obcisłe spodnie w romby, były wyjątkowe, lubiłam je, i kiedyś sąsiad sprawił mi przykrość mówiąc że tych spodni to mogłabym nie nosić;):( ha ha , ale to zabrzmiało..
Ale jaki zaangażowany w sprawy stylu sąsiad, pozazdrościć :)
Pięknie napisane :) Pamiętam siebie z czasów licealnych – czerń, skóra, glany, powyciągny sweter i kostka na plecach ;) Jeszcze czasem jakiś element przemycę, gdy np. idę na koncert. Z drugiej strony cieszę się, że z tego „wyrosłam” i nie człapię już w 3-kilogramowych buciorach przy 30 stopniach C ;) Obserwując siebie i koleżanki wydaje mi się, że im większa świadomość siebie tym lepiej człowiek wygląda. Ale wiadomo fazę eksperymentów trzeba przejść – nieważne czy to gotockie kreacje, czy landrynkowe wdzianka czy jeszcze coś innego. Wierzę, że kobieta jest jak wino ;), a jeszcze taka co z wiekiem i doświadczeniem coraz bardziej akceptuje siebie to już w ogóle! ;))
Ale Elu gdzie się to podziało? Jakbym pokazała taką elegancką kobietę jak Ty komuś i spytała jak ona się nosiła jak była nastolatką, to chyba nikt by nie uwierzył w to co opisałaś :))))
No podziało się, podziało, odleciało :P Jak byłam nastolatką to miałam swój rockowy zespół, nadużywałam łaciny i byłam w ogóle niepodobna do siebie aktualnej :D no może po włosach byś mnie poznała ;)
Maria , coś w tym jest, ponieważ żona mojego sąsiada , ubiera się nadzwyczaj stylowo , do głębi,
to jej sposób na życie.
Może on jest stylistą „undercover” :)
Moja stylowa historia zaczyna się dość nieciekawie. Jako córka kobiety praktycznej nosiłam ubrania po starszych braciach (chłopięce i nieco zużyte, ale zawsze świeżo wyprane) a jeśli coś było nowe, to i tak bezpłciowe – mamie po prostu nie przychodziło do głowy, że mogłabym chcieć wyglądać dziewczęco. A chciałam, tylko wstydziłam się poprosić. Niepotrzebnie się wstydziłam, ale zrozumiałam to (i usłyszałam) po latach. W późniejszych latach szkoły podstawowej, i dalej, w gimnazjum, wybierałam już sobie ubrania sama. Nie stroiłam się za bardzo, ale nigdy nie kupiłam nic typowo sportowo-chłopięcego – żadnych bluz z kapturem czy adidasów. Mam takich ubrań dość, serdecznie, do dzisiaj. ;) Nosiłam miękkie swetry, dziewczęce bluzki, lubiłam sukienki i motyw kwiatowy. Lubiłam też sztruksy.
W wieku 16 lat nastąpił przełom i mrok mnie pochłonął. Zaczęłam na poważnie interesować się muzyką, coraz cięższą, pisałam też wiersze, 'czułam Weltschmerz’, czytałam namiętnie horrory i chciałam jakoś zamanifestować swoją tożsamość. Tożsamość sama w sobie zawsze była podobna, ale potrzeba manifestacji pojawiła się dopiero w liceum. Pamiętam czerń. Dużo czerni. Nad spowitym czernią ciałem świeciła biała twarz. Dosłownie! Używałam podkładu w kolorze trupiej zimno-różowej bieli (najjaśniejszego z Dermacolu.) Moja cera jest jasna, ale ciepła. Ten nieszczęsny podkład nie dość, że się odcinał, to jeszcze zatykał pory, spływał i brudził ubrania (!). Szczęśliwie udało mi się uniknąć czerni na głowie; ubranie można zmienić, makijaż zmyć, ale powrót z czerni do blondu nie byłby łatwy.
Łagodniałam powoli. Dzisiaj w mojej szafie królują pastele, granaty, czekoladowe brązy. Ale coś pozostało i to właśnie musi być esencja mojego stylu. Krótko mówiąc: romantyzm. Koronki, wszelkie tiule, jedwab, spódnice do ziemi, miękkie swetry, sznury pereł, biżuteria we włosach, motyle, kwiaty. Muzyki nadal słucham 'ciężkiej’, ale nie czuję się zobowiązana do ubierania się z tego powodu na czarno i nie chcę już wyglądać jak wampir. ;)
Fajnie, takie to już dziwne, że się ubieramy pod muzykę. Sama tak robiłam, ale jakoś teraz ciężko mi to zrozumieć :) Miałaś bardzo dużo etapów, bardzo to pozytywne, że wyszło z tego miksu coś takiego, co wygląda na bardzo określony i spójny styl. Jeżeli spoglądasz teraz w lustro i możesz o sobie powiedzieć, że jesteś w pełni prawdziwa to chyba jest najlepszy komplement jaki możemy sobie zafundować.
Nie tyle pod muzykę, ile niektórzy swego czasu ubierali się pod subkulturę, której muzyka była bardzo ważnym, ale nie jedynym wyrazem. Ja też miałam w liceum etap metalizujący, aczkolwiek nie ekstremalny, bo muzykę lubiłam i lubię, ale z subkulturą nigdy nie czułam się bardzo mocno związana; miałam znajomych metali i niektórzy nawet mi sie podobali ;) ale siebie w tym nie widziałam, miałam koszulki, znałam dyskografie, miałam tez ciężka skórę z ćwiekami i nosiłam to wszystko na koncertach, ale zawsze czułam się lekko przebrana :) O wiele bardziej sobą czuję się w brązowej skórzanej pilotce.
ha ha może:)
Kiedy chodziłam do zerówki, każdego dnia miałam na sobie inną sukienkę :) potem przyszła podstawówka i fascynacja luzem, czyli najogólniej mówiąc dres i bawełniane podkoszulki. Z czasem pojawiły się jeansy, ale cały czas koszulka i bluza. Pamiętam, że miałam szczerą nadzieję, że nigdy nie będę musiała chodzić w żakiecie. Potem była era emo, czyli cała na czarno i jeszcze wychudzona do tego. „normalniałam” powoli, bo mam trzy lata starszą siostrę, i z czasem coś od niej pożyczałam, a to sweterek, a to ładniejszą bluzkę. Był taki czas, że do szkoły ubierałam się w bluzy i koszulki, a np. do kościoła w spódniczki i pantofle. Koleżanka była kiedyś w szoku jak mnie zobaczyła :). Teraz, a mam 18 lat, wiec wyczuwam jeszcze trochę eksperymentów przed sobą, już trochę wiem. Nie lubię jeansów, a już zwłaszcza rurek, bluz i ogólnie sportowego stylu. Ale nie lubię też swetrów takich rozpinanych i koszul (poza męskimi), za to uwielbiam…żakiety :) i spódnice, i te rozkloszowane jak z zerówki i bardziej dopasowane, byleby nie za długie :) Całkiem lubię też czarny i róż, na oba kolory miałam kiedyś „fazę”. Miałam jeszcze kiedyś taki okres, że nosiłam dużo kolorowej biżuterii, teraz wystarcza mi zegarek, albo bransoletka + delikatny pierścionek. Kolczyki lubię, ale tylko na większe okazje, na co dzień mi przeszkadzają. Eksperymentowałam też trochę z włosami, bo bardzo szybko nudzą mi się wszystkie fryzury i to nadal planuję robić :) jako dziecko miałam krótkie włosy, potem do komunii były długie,potem znowu krótkie, albo półdługie. W sobotę obcinam się na bardzo, bardzo krótko, zobaczymy co z tego wyjdzie :)
18 lat, a już długa historia stylu za Tobą. Coś mi się zdaje, że jeszcze będą kolejne fazy, bo to się jeszcze tak do końca będąc tak młodziutką trudno zdeklarować i poznać do końca samą siebie. Trzymam kciuki żeby włoski wyszły ładnie i żebyś się czuła w nich super :)
goldie, ja też zazwyczaj na krótko,, i zawsze kiedy postanowię że zapuszczam włosy , udaję się do fryzjera;)
A ja nie mam takich myśli, jak w pierwszym akapicie. Tak myslę, i robię podsumowanie tego jak wyglądałam przez te wszystkie lata i w 95 procentach jestem zadowolona. 5 procent to taki nieciekawy okres w moim życiu, gdzie totalnie nic mnie nie obchodziło, więc wygląd tym bardziej. Dzieciństwo choć straszne psychicznie, to jednak ubraniowo nie miałam zastrzeżeń. Wyglądałam tak jak chciałam. We wczesnej młodości trochę miałam pod górkę, bo mój ojciec nie mógł znieść moich hipisowskich szmat. Ale o dziwo do flaneli i glanów nie miał nic. A nawet jeśli rodzice nakazywali mi się ubrać według ich gustu, to zawsze przemyciłam jeden/dwa elementy, które odzwierciedlały mnie. I już było lepiej. Może trochę nieskromnie zabrzmię, ale ja od zawsze byłam przekonana o swojej wyjątkowości. Lubiłam się wyróżniać i myślę, że to się mi udawało. I nawet jeśli komuś ( szczególnie rówieśnikom) nie podobało się to jak wyglądam, to szczerze mówiąc mało mnie to obchodziło. W końcu jestem ”z edycji limitowanej” ! ;-) i zawsze jestem sobą.(no prawie;) Jednak nie trzymam się jednego stylu przez cały czas. Ciągle szukam. Przechodzę przemiany, psychiczne, fizyczne. Inspiruje mnie wszystko. Obrazki w necie. Muzyka. Film. Ulica. Wpisy w sieci-i tu duży ukłon w Twoją stronę Mario. Uważam, że całe życie się uczymy i wg mnie to jest właśnie fajne. Nie trzymać się sztywno ram. Ja lubię poszukiwać, odkrywać. Zmieniać się. Nie chcę ciągle wyglądać tak samo. Obecnie mam fazę na wszelkie odcienie czerni, szarości. To trochę taki powrót to lat podstawówka-liceum,ale już z większą świadomością. Wiesz co, jakiś czas temu wyskoczyłam na zakupy. Byłam ubrana w martensy, granatowe chinosy, czarną zwykłą koszulkę, czarną niezniszczalną ;) skajkę i czarny szal. I czułam się w tym tak pewnie, tak zajebiście, że byłam świadoma tego, iż wzbudzam zainteresowanie w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
Trafnie napisałaś – trzeba iść za głosem instynktu. Wtedy osiągnie się samozadowolenie.
A z tą komunią to miałam podobnie jak Ty, tylko w drugą stronę ,heh. Większość dziewczynek była ubrana w sukienki do kolan/do łydki. To były takie cudne, princeskowe sukienusie, w których wyglądało się jak laleczka. Bardzo chciałam mieć taka sukienkę, niestety moja mam uparła się na długą prostą skromną suknię. Nie było mi to w nos na początku, ale potem olśniło mnie, że znów się wyróżniam. :P I tak zgrałam się z tą sukienką, że czułam się w niej doskonale przez całą komunię i tydzień po. :)
Bardzo jestem ciekawa Twojej sukni ślubnej Mario, więc dołączam się do próśb o pokazanie.
pozdrawiam serdecznie!
ps. A koncertu zazdroszczę, że hej! :D
jeśli to był wczorajszy koncert, to moja kumpela tam była, i telefonicznie relację mi zdawała. Nawet dzwoniła do mnie, gdy grali 'Do Ani’, bo chciała żebym sobie posłuchała, ale niestety już chrapałam smacznie :) )
No właśnie widzę co pokazujesz na insta i wyglądasz super. Masakra jak Ci pięknie w czerwonej szmince. A na tym zdjęciu ostatnim z farbą do włosów to mi cholernie przypominasz Diane Lane :) Tak! Wczoraj byłam na koncercie i „do Ani” nawet fajnie zagrali, ale muszę powiedzieć, że to niestety był jeden z ich słabszych koncertów, troszkę chyba spadek formy u Kazika nastąpił. Ale może to i dobrze, bo nie mogłam się forsować :) Na następny koncert liczę, że już z Zosią pójdziemy, hahaha. A ona to w ogóle spokojna była, nie wiem co to znaczy, że nie kopała w trakcie. Czy że muza nie robi na niej wrażenia, czy że to będzie normalka taka muza i nie ma się co wzburzać :))))
W odniesieniu do zestawu koszulka plus spodnie, chciałam zaproponować blogowy przegląd stylowy. Wybieramy jeden wspólny element (np. buty) i każda ubiera go wg siebie, a potem oglądamy różne zestawy z jednym powtarzającym się elementem.
Mam nadzieję, że nie za bardzo nie na temat i pomysł nie jest strasznie głupi :)
Jeśli gdzieś by się coś takiego miało udać, to myślę, że tylko tu :)
Pozdrawiam
Kurka, trochę się zaplątałam. Czy możesz jeszcze raz, tak jak krowie na rowie?
Mnie chodzilo po glowie cos takiego z kolorami: np. wybierz TWOJ odcien zieleni. I sie w nim pokaz :-) Bo ciekawi mnie, jak kolezanki interpretuja porady Marii. Ale potem pomyslalam, ze to byloby jak sprawdzanie prac domowych…
Chodzi mi o pokazanie jednej rzeczy w roznych stylach, ale teraz mysle sobie, ze moze byloby to troche za trudne w praktyce do zrobienia.
Marzyl mi sie taki przeglad zestawow jak na Twoim polyvore, obracajacy sie wokol jednej rzeczy pokazanej na kilka sposobow/wykorzystanej w kilku strojach i stylach :)
(przepraszam z brak polskich znakow)
Kiedyś była taka akcja szafiarska z wędrującym jednym elementem garderoby, który dziewczyny sobie przesyłały i każda go zestawiała na swój sposób, w swoim stylu, ale tu chyba chodzi o taką akcję typu: wybieramy ze swojej szafy jedna rzecz podstawową i pokazujemy każda na swój sposób, dobrze rozumiem? tyle, że musiałby to być element, który każda z nas posiada,a jak wiadomo, każda ma swoją listę klasyków i hasłom pt. 10 rzeczy, które każda kobieta MUSI mieć w szafie, mówimy nie :)
Świetny tekst!
Jeszcze niedawno na każdym kroku porównywałam się do innych dziewczyn i za każdym razem wypadałam blado. Każda była lepiej ubrana, miała fajniejsze ciuchy, ładniejsze włosy, świetną figurę. A ja, taka szara myszka, która jest doskonale przeciętna.
Teraz staram się z tym walczyć. Przestaję patrzeć z zazdrością na innych i staram się wydobyć to co najlepsze z siebie samej :)
Po co przejmować się co pomyślą o mnie ludzie, których (w większości) widzę pierwszy i ostatni raz w życiu?
W dzieciństwie kompletnie nie myślałam nad tym w co byłam ubierana :p Jedyne co pamiętam to getry z postaciami Disneya noszone w podstawówce. W gimnazjum nosiłam to, co wszystkie dziewczyny … tak na prawdę dopiero pod koniec liceum zaczęłam jakoś rozważniej dobierać ubrania.
Racja, nie dość, że nie warto się przejmować, to jeszcze warto sobie uzmysłowić, że ma się tylko jedno ciało, jedną szansę na pokazanie swojego prawdziwego siebie w warstwie wizualnej.
pod koniec zaczęłam nosić trampki i ciuchy o prostych, minimalistycznych, trochę chłopięcych fasonach. oczywiście, przyszedł też czas kiedy postanowiłam być damą (pamiętam, że zaczęło się od kupna małej fioletowej torebki – była śliczna, ale nie mieścił mi się w niej nawet portfel) ale trochę bardziej w stylu gothic, z którego płynnie przeskoczyłam w boho, by zafascynować się klimatami retro i vintage, znowu wkradła się jakaś rockowa nutka, aż teraz… no zgadnijcie ile mam w szafie zwykłych basicowych koszulek, męskich koszul, zwykłych rurek? i kto jak nie charmlotte poluje teraz na conversy? ;) zajęło mi to sporo czasu – zrozumienie, że wyglądanie po prostu ślicznie a wyglądanie spójnie z osobowością, stylem życia itp. to dwie zupełnie różnie rzeczy. i nie żałuję, że nikt teraz nie piszczy z zachwytu nad moją nową bluzką z żabotem.
Ależ ja myślę, że jak się jest ze sobą pogodzonym, to nie sposób nie wyglądać ślicznie :)
Mario, Poruszyłaś Strunę.
Do siedemnastego roku życia nie było mi dane decydować, co wdzieję na grzbiet. Pełna najlepszych chęci babcia przywoziła wory wyszperanych gdzieś „skarbów” i musiałam w tym chodzić. Rodziciele uważali, że skoro spodnie nie mają dziury na tyłku, a sweter jest cały, to w czym rzecz? Babciny styl (złoto, złoto, jeszcze trochę złota, perełki, lśniące suwaczki, cekiny, cyrkonie i tym podobne badziewie) stawał mi kością w gardle. Wiadomo, jak kosmicznie istotny jest dla nieśmiałego, rozdzieranego kompleksami nastolatka wygląd. Każda moja prośba spotykała się z „nie, nie, nie” albo ze znacznie bardziej irytującym: „Przecież masz już buty, po ci drugie?” Zakupy zdarzały się niezmiernie rzadko i były prawdziwym świętem. Do dziś pamiętam orgazm duchowy, jakiego doświadczyłam, nabywając moje pierwsze glany. Były przecierane na czarno-niebiesko i sznurowałam je telefonicznym kablem.:D Pozbawiona zarówno kieszonkowego, jak i możliwości negocjacji, kombinowałam jak szalona. Np. donaszałam skurczone w praniu koszule ojca (styl grunge wciąż jeszcze był wtedy na fali, co wydatnie pomogło). Nawlekałam nakrętki na śrubki na rzemyk i robiłam z nich naszyjniki. Kiedy raz jeden udało mi się namówić macierz, żeby wszyła mi do starych dżinsów kliny z pstrego kretonu, zamieniając je w wypasione dzwony – czułam się jak pieprzona Królowa Stylu. :D
Rzecz jasna, gdy tylko zaczęłam zarabiać moje własne pieniądze – wpadłam po uszy w ciuchowy zakupoholizm. Żadne „to jeszcze dobre, po co ci drugie?” ze zrozumiałych względów nie trafiało do mnie. Między 20 a 30 rokiem życia przerobiłam dziwaczny korowód stylów: byłam niechlujną studentką w rozwleczonych swetrach i biżuterii boho, wymuskaną sekretarką w żakietach, gotką w czarnych koronkach, potem kimś na kształt Lisbeth Salander… Już dawno pogodziłam się z tym, że zainteresowania zmieniają mi się regularnie, więc nie kupuję zbyt kosztownych ubrań. Ciuchlandy rządzą.
Obecnie trzymam się tej objawionej, mi przez Ciebie, Mario palety letniej (to i tak zawsze były moje ulubione kolory) oraz wybieram rzeczy albo proste, dosć chłopaczycowe, albo zabawne, z jakimś twistem. Preferuję kroje powtarzające mój kształt klepsydry, ale wolę wyglądać na silną i łebską – niż na seksowną. Do tego po latach doszłam. Jak buty – to martensy lub praktyczne trampki, jak biżuteria – to duże, geometryczne, raczej surowe formy. Na pewno nie będę już nosić szpilek ani stroić się w falbanki czy kokardki. Reszta jest niewiadomą – kto wie, co mi jeszcze strzeli do głowy?
Pozdrawiam, Nina
Nina od razu mi przyszedł na myśl ten genialny dokument Małgosi Goliszewskiej: http://vimeo.com/72519506 „Ubierz mnie” :)
Mario, czytałam trochę o tym dokumencie. Zapewne jest celny i potrzebny, ale nie mogę się zmusić, żeby go obejrzeć. Dla mnie to, co zrobiła autorka jest wystawieniem się na przemoc psychiczną. Ze strony tak zwanych „bliskich”.
Obejrzyj – jest króciutki, a wszystko jest podane na wesoło. Ja się tarzałam po podłodze :)
„Nawlekałam nakrętki na śrubki na rzemyk i robiłam z nich naszyjniki. Kiedy raz jeden udało mi się namówić macierz, żeby wszyła mi do starych dżinsów kliny z pstrego kretonu, zamieniając je w wypasione dzwony – czułam się jak pieprzona Królowa Stylu. :D”
TEŻ TAKIE MIAŁAM :D
Kiedy byłam mała najchętniej biegałam boso, po działce na wsi, po kałużach na piaskowej drodze. Zawsze jednak zwracałam uwagę na to, żeby moje ubranie wyglądało „porządnie”, zawsze myślałam nad tym co założę, nigdy nie wrzucałam na siebie losowo wybranych ciuchów- nawet jako dziecko. Mama lubiła kupować nam ( mi i mojemu rodzeństwu) dobre jakościowo ciuchy i to ona zaszczepiła mi moje obecne poczucie estetyki.
Później był okres buntu, styl grunge`owo-metalowy :) Koszula w kratę, dżinsy, glany itd. Wyglądało jakbym miała gdzieś jak wyglądam, ale w gruncie rzeczy te „stylizacje” też było bardzo przemyślane.
Po okresie buntu nastąpił detox od czerni i zaczęła się era pasteli, beżów i szarości i trwała niezmiennie kilka lat. A teraz? Szukam siebie, lubię szarości, grafity i sosnową zieleń, lubię luźne t-shirty z delikatnymi nadrukami, roślinne wzory- jak z botanicznych obrazków. Lubię ubrania które są wyglądają „świeżo i chłodno”, ciężko to zdefiniować. Zawesze, od maleńkości mam „dziwne” buty.
Nigdy też nie porównywałam się do innych ( co nie znaczy, że się nie inspirowałam), większość „stylizacji” na wszelkich blogach jest tak banalnie zwyczajna, bezpłciowa, że nawet nie zaglądam. Żywe manekiny z Zary. Lubię patrzeć na Ciebie Mario :)
Dzięki Paulina, zastrzegam, że w żadnym wypadku nie nazwałabym tego co od czasu do czasu pokazuje na blogu stylizacjami, bo to słowo kojarzy mi się z narzuceniem ubrania do zdjęć, a potem z przebraniem się. A ja to jednak chodzę w tych ciuchach, które pokazuję i dlatego nie zawsze to wygląda perfekcyjnie :)
I ta nie perfekcyjność właśnie, świadczy o tym, że nie udajesz, nie nakładasz na siebie czegoś żeby tylko pstryknąć zdjęcie, zdjęcia pstrykasz przy okazji- tak myślę :). I to jest szczere, naturalne.
Ja wspominam z dzieciństwa moje kłótnie z rodzicami, gdyż niestety nie dawali mi rozwinąć skrzydeł i samej ponosić bóle i krzywe spojrzenia moich wyborów zestawów odzieżowych hehe…
Jakoś w okolicy studiów zaczęłam zwracać uwagę na to, jak się czuję w danym ubraniu a nie jak ono podoba się innym.
I tak na przykład na zakupach z koleżanką, kupując jakąś bluzkę usłyszałam – „beznadzieja !! Po co ją bierzesz??”
Wzięłam.
Jak czas potem spotykamy się, ja w rurkach niebieskich, w tej właśnie bluzce i czarnym dłuższym żakiecie. I co słyszę???
” Jaka świetna bluzka!”. Śmiałam się z tego.
Wtedy wiedziałam już, że nie ubranie czyni człowieka, tylko człowiek czyni swój styl i komponując rzeczy po swojemu, po prostu zabłyśnie.
Najpiękniejsza kobieta w najlepszej sukience nie będzie wyglądać tak olśniewająco jak inna kobieta mniej urodziwa w mniej doskonałej sukience, jeśli ta, czuje się dobrze w swojej skórze a co za tym idzie, jest świadoma tego, jak się ubiera, jaki jest jej styl…
Myślę, że podążanie własną feszyn ścieżką ma wiele wspólnego z poczuciem własnej wartości, z akceptacją samej siebie, z podejściem jakim traktuje się swoje odbicie w lustrze.
Bo jeśli patrząc w lustro, uważa się, że ma się nie takie biodra bo spodnie źle lezą, za krótkie nogi bo spódnica nie pasuje, za szerokie ramiona bo koszulka opina, za mały biust bo bluzka wisi… to długa droga przed taką osobą do odkrycia własnego stylu i trzymania się go z konsekwencją :)
A co do mnie to cóż.
Jestem typowym latem, choć nie wiem dokładnie którym, pisane mi są pastele, delikatność.
A ja w ogóle się tak nie czuję. To nie ja. Po prostu nie..I choć próbowałam się „wyletnić” nie udało mi się .
Na moje jasne niezdefiniowane oczy zakładam brązowe soczewki, mój mysi kolor farbuję dwa tony ciemniej, skórę zostawiam naturalnie jasną, długie rzęsy tuszuje czarnym tuszem, zakładam niebieski dżinsy, biała koszulkę, luźną marynarkę i czuję się obłędnie, czuję się sobą.
Czy ze mną coś nie tak?
hmm… Może nie przekonałam się jeszcze do tego jaka jestem, bo wydaje mi się , że mój typ urody jest za delikatny, zbyt „rozmazany”, „rozmyty”. hmm.
Rozdwojenie jaźni :) ? hehe
Myślę, że z Tobą jest wszystko OK. Bardzo lubię kiedy ktoś tak świadomie kreuje swój wizerunek. No sorry, Dita Von Teese jest delikatną blondynką, a robi z siebie wampa. Ile musi w to włożyć pracy, a jaki jest efekt? Po prostu szacunek za to, że wiesz, czego chcesz i idziesz po to. ♥
Nawet nie wiesz Mario kochana ile tymi słowami wlałaś spokoju w mój rozdarty umysł :) hehe
Dziękuję za te słowa :)
Jak to się mówi – Be yourself , everybody else is already taken. (Oscar Wilde) :) hihi
dobra jest ta sentencja, naprawdę dobra…
Ha, też miałam krótką sukienkę komunijną (do kolan), takąż studniówkową i moja ślubna również będzie miała tę długość :-) Zdarza mi się chodzić w długich spódnicach na co dzień, ale nigdy nie traktowałam ich jak czegoś odświętnego – wręcz przeciwnie, to mój uniform na „dzień paszteta”, kiedy nawet w dżinsach czuję, że zanadto eksponuję nogi czy pupę.
Co do wpadek, to było ich zbyt wiele, żebym mogła je tu wymienić, ale z każdej starałam się wyciągnąć wnioski. Najbardziej spektakularne to chyba:
– styl „na menela” – to się formalnie boho nazywa ;-) niestety, na mnie wygląda menelsko, do tego stopnia, że kiedy poubieram się w jakieś malownicze łachmany, sprzedawcy w sklepach popatrują na podejrzliwie mnie spod oka
– dzwony – przez lata byłam przekonana, że to idealny na mnie fason spodni. Dopiero zdjęcia mnie od tego odwiodły.
Tak naprawdę wciąż szukam własnego stylu… :-)
No faktycznie, nie każdemu dobrze w takim lekko kloszardowskim stylu. Mi się właśnie długie spódnice wręcz przeciwnie kojarzą, z czymś odświętnym i za nic nie mogę się czuć w nich swobodnie. Choć od czasu do czasu mi się zdarza sukienka do kostek lub do ziemi :)
Moja historia jest długa:) W dzieciństwie nosiłam ubrania albo po starszym bracie, albo po kuzynostwie. Przez cały okres dzieciństwa miałam może 2 lub 3 nowe rzeczy. Wszystko było bure, szare, nudne i beznadziejne- no bo wiadomo początek lat 80-tych i rodzice dla których ubiór miał zawsze trzeciorzędne znaczenie:). Ja nie wiem po kim w wieku około 12- 13 lat bardzo zainteresowałam się strojem. Wtedy mama pozwalała mi samej kupować, bo chciała mnie mieć z głowy:) Pojawiły się pierwsze butiki z koszmarnie tandetnymi rzeczami jak dziś oceniam, ale wtedy to było to: różowe (to nie była fuksja) bluzeczki, spódniczki, spodnie marmurki, brokatowe zdobienia, wszystko zapinane na zatrzaski. I tak ta wiocha trwała do początku liceum. W tym czasie system w Polsce się zmienił i znacznie mój gust.. W pierwszej połowie lat 90-tych nosiłam niemodne wtedy a teraz bardzo ubrania vintage: dzwony mojej mamy, sukienki z lat 60-tych, spódnice hipisowskie, długie szaliki. Tak też nosiłam się na pierwszych latach studiów, niestety niepewna swojej własnej wartości i nierozumiana szczególnie przez kolegów, i pierwszych chłopaków którzy nie akceptowali hipisowskiego stylu (to było po połowie lat 90-tych) zmieniłam styl. Wyrzuciłam kolor, stałam się stonowana, elegancka i….. nudna:( To trwało mniej więcej do 28 roku życia. Potem zaczęłam szukać i teraz wiem co lubię. Choć uważam mój styl za niespójny, to jednak jest mój. Poruszam się pomiędzy stylami, nie potrafię się do żadnego zaszufladkować. Mogę go tak opisać: wolność (uwolnienie od metek, od tego co należy od tego co trzeba lub powinno się, od norm, trochę buntu i hippie); naturalność (naturalny makijaż, akceptacja tego co mam, prosta, krótka fryzura, która mi pasuje; wygoda (lubię szybko chodzić, ubranie nie może mi przeszkadzać, ono jest na drugim miejscu, ja na pierwszym) odrobina etno (kocham geometryczne wzory na spodniach, bluzkach, kolory jak fuksja, amarant, kobalt, fiolety, lekko psychodeliczne wzorki) no i na końcu szczypta przerysowania (elementy przerysowane jak za duże szale, kominy, ogromne kołnierze, dziwne kolczyki jako akcent) To wszystko. Ale się rozpisałam…:)
Anka, ja uważam na podstawie tego, co napisałaś, że to jest bardzo spójne. I że to co się działo od najwcześniejszych lat ma duży wpływ na to jak wyglądasz teraz. Co jest według mnie bardzo wartościowe i nie ma co tak umniejszać swojej odrębności. Najważniejsze, że dobrze wiesz, co lubisz :)
Jakbym czytała o sobie. Przy czym hippie i etno nieco inaczej się u mnie przedstawia – podobają mi się wzory, kwiaty, kolory. Do tego wszystkiego uwielbiam dziergane sweterki, bluzki. Teraz mogę trochę z tym szaleć, bo jest w modzie i jest z czego wybierać. Uwielbiam być dziewczęca, nosić długie włosy rozpuszczone – takie muśnięte wiatrem lub zaplecione w warkocz.
Posiadam jednak w szafie sporo biurowych rzeczy – uniformów. Miałam etap zachowawczy, chciałam podobać się chłopakowi, którego poznałam w pracy. Po rozstaniu nastąpił etap poszukiwania siebie od nowa i już wiedziałam jak chcę wyglądać. I wszystkie te cechy z wymienionych są też moje, ale w innym wydaniu.
Czuję się naprawdę wolna i nieograniczona, kiedy wyglądam tak jak chcę:)
Do tej pory nie wiedziałam, że mam styl. Był tak intuicyjny i inny od stylu kobiet, które wzbudzają mój zachwyt, że dopiero po zmianie rozmiaru, kiedy od nowa budowałam garderobę (razem z Twoim blogiem:)), znalazłam odpowiedzi na mój stały wewnętrzny pytajnik. I najpiękniejszy był komentarz mojego męża: „masz swój styl, który odzwierciedla Ciebie i Twój charakter. Nie musisz się gimnastykować i się zmieniać, bo już to masz”. Wow było warto usłyszeć coś takiego. Wreszcie poczułam się pewnie we własnej skórze.
Ze stylem mam pewien problem… Wpisałaś gdzieś, że styl to jest również coś, w co wskakujemy w domeczku po pracy. Mi się podobają garsonki i szpilki, naprawdę mogłabym pracować w jakiejś konserwatywnej korpo i chodzić w garsonkach non-stop. W obecnej pracy wyglądałabym co najmniej dziwnie przyodziawszy się w taki garniturek :D
JEDNAK nie wyobrażam sobie, żebym mogła w żakiecie i spódnicy ołówkowej zaiwaniać przy garach, sprzątać itp. Tutaj znakomicie sprawdzają się dresy. Moje spodnie dresowe jednak są takie mało dresowe, że czasami chodzę w nich do pracy w biurze, właściwie z dresami mają wspólne tylko szary kolor i tkaninę :)
Tzw. styl odkryłam dobrze po trzydziestce. Jako dzieciak chodziłam w ciuchach z darów od sióstr zakonnych, no czasami coś tam się udało kupić w sklepie, jakąś bluzkę w tekstylnym, albo dżinsy Odra Szczecin, albo babcia dziergała sweterki.
Potem zaczęłam eksperymentować i czasami zdarzało mi się grubo przesadzić…
Wiadomo, że czasami się nie staramy żeby wyglądać w domu w pełni w zgodzie ze sobą, ale myślę, że to bardziej wynika z ograniczonych środków jakimi dysponujemy. Po prostu zakładamy to, co jest i bardziej stawiamy na wygodę. To jest oczywiście super zadbać również o tę sferę życia, ale mi samej też ciężko się czasami przełamać i zawsze myśleć o tym czy to wygląda naprawdę spójnie z moim stylem :)
Bardzo mądry post! Myślę że co jakiś czas każdy potrzebuje właśnie takiego przypomnienia, że idzie swoją drogą i tak ma być. Co do etapów ubierania to najbardziej zostały mi w pamięci glany które uparcie nosiłam w gimnazjum i liceum. Wywołuje to teraz mój uśmiech bo pewnie wyglądało to zabawnie- jestem bardzo wysoka i szczupła, więc w wielkich glanach nr 41 mogłam spokojnie udawać klauna ;)
Pozdrawiam :)
aaa i też bardzo chętnie zobaczyłabym Twoją suknie ślubną, zaintrygowała mnie!
No przez glany ja też przechodziłam. Teraz mam martensy i raczej nie podobają mi się z estetycznego punktu widzenia glany. Ale wcale nie żałuję tego etapu :)
Bardzo fajne przemyślenia, Mario :)
Moich etapów modowych nie było chyba zbyt wiele – jako dzieciak ubierałam, co mama dała, i kropka, i chyba było mi dokładnie wszystko jedno, co mam na grzebiecie, byle było mi wygodnie i nie za zimno/nie za ciepło. Dostawałam też mnóstwo rzeczy od kuzynek – ale się z tego cieszyłam, bo mama kuzynek miała dobry gust i ciuszki były pierwszorzędne, wiec chodziłam z upodobaniem – wszystko dziewczęce i ładne, chociaż nie w różach i falbankach – raczej sportowo, ale nie na chłopczycę. Miałam też w 6 czy 7 klasie podstawówki fazę na wszystko a la „garsonka” – czyli jak był komplet spódnica i bluzka/żakiecik, to brałam w ciemno, a do tego modne wówczas, przynajmniej u mnie na wsi – plastikowe sandałki :D Musiałam wyglądać super pociesznie, kiedy paradowałam w długiej spódnicy w jakieś czarno – sosnowe konie i takimże żakieciku – bluzeczce, albo długa spódnica z jakiegoś tłoczonego w bardzo pastelowe kwiaty adamaszku, plus takiż żakiecik, i tak do szkoły z plecaczkiem. W liceum w jakiejś 2 klasie utyłam jak potwora i borykałam się z problemem, co by na siebie włożyć, żeby nie wyglądać jak własna babcia – to nie były czasy, kiedy fajny ciuch był dostępny w większym rozmiarze na każdym rogu – to, co było większe, nadawało się do szafy, w najlepszym wypadku, mamuśki. Z ratunkiem przyszedł mi otwarty w mieście india-shop, gdzie zaopatrywałam się w luźne sukienki w kwiatki oraz wzorzyste kiece do ziemi – było ciut hipisowsko, ale przynajmniej nie babcino. Sentyment do takich ciuchów mam do tej pory – luźne, letnie rzeczy w kwiatki uważam nadal za bardzo wdzięczne i kobiece, chociaż rzadko czuję potrzebę kwiatków od stóp do głów. Era szmateksów także wniosła w moje życie sporo dobra – w końcu mogłam za niewielki grosz dorwać coś fajnego. Ha, jak Was czytam, to chyba w zasadzie każda z nas wspomina widmo finansowych dziur w dzieciństwie czy wieku nastoletnim – u mnie nie inaczej było ;) Styl „wycieczka w Bieszczady” również miał wpływy dość rozległe – z sentymentem wspominam tzw. „traperki”, noszone z getrami i narzuconą flanelową koszulą w kratę, tudzież eksploatowane intensywnie bojówki. Również z tego coś mi zostało – umiłowanie wygody przede wszystkim – nie lubię, gdy cokolwiek mnie krępuje, lubię czuć się swobodnie w każdych okolicznościach, nie lubię być elegancką, ponieważ elegancka kobieta niespecjalnie może usiąść na krawężniku bez większego problemu :) Czasami myślę, że jestem nadal trochę nijaka – ot, czasem cygańsko – hipisowski ciuszek, czasem coś na ludowo, czasem wkładka z Bieszczad – a ogólnie taka sobie szara myszka – ale jednak mi z tym dobrze. Lubię wyglądać kobieco, luźno, wygodnie, ale jednak odrobinę kobieco – sweterek, to raczej dopasowany, prosta bluzka – owszem, ale jakiś szal do tego mile widziany… I taką siebie lubię – absolutnie nie widzę siebie jako damy, ubranej w piękne, klasyczne czy nie, ciuszki, umalowanej, z elegancką torebką i biżuterią. Podziwiam tak ubrane koleżanki, ale to jednak nie ja – ja jestem typem kumpla, zwyczajnej dziewczyny z sąsiedztwa, najlepiej cokolwiek wiejskiego :D
Bardzo się też cieszę, że w czasach tych niedoborów finansowych nie przejmowałam się tym i mój gust nie wymagał jakichś większych inwestycji w ubrania. Jednak dobrze mieć trochę taki szmaciany styl, bo można dużo kombinować. Gorzej by właśnie było chcieć być eleganckim w tamtych czasach i wygląda na bogato. Raczej było to niewykonalne.
Lubię Twojego bloga :) Podoba mi się, że potrafisz tak prosto ująć pewne kwestie, które mi przychodzi wyrazić o wiele trudniej. To, że jesteś tak konsekwentna w swoim stylu też odbieram jako świetne, a już całkiem chwyciło mnie za serce to, że nie dajesz rad z rodzaju „aby uzyskać jedyną słuszną figurę należy ubrać to i to” :)
Wpis bardzo inspirujący, choć w moim przypadku trudny do wprowadzenia w życie. Ale mi to w ogóle przydałaby się profesjonalna pomoc, bo moja szafa straszy. Nie pamiętam moich ciuchów z podstawówki – pewnie to, co mama akurat dała, w gimnazjum ubierałam się w rozciągnięte polary, swetry, za duże dżinsy i glany lub jakiekolwiek inne buty. Zgroza. Potem przeszłam fazę ubierania się jak moja przyjaciółka (czyli w ciuchy nie-na-moją-figurę), a na początku studiów podryfowałam w kierunku angielskiej regencji i talii empirowej, która chyba niekoniecznie pasuje komuś z cyckami ( brafiterskie F.) W tej chwili posiadam jedną rzecz, do której nie mam zastrzeżeń – proste, brązowe, skórzane sandałki, a cała reszta szafy powinna zostać spalona. Z poszukiwaniem stylu mam problem (żeby to jeden…) taki, że wciąż kłócą się we mnie natury przerafinowanej panienki, co to opera, teatr i tea time z amazonką/żeglarką i ogólnie włóczykijem. Więc i tiulowe spódniczki, i lata 50, i folkowe bzdety i oficerki, i buty trekkingowe, i różne rzeczy wanna – be podróżniczo-żeglarskie chwytają mnie za serce, a efekt jest taki, że albo kupię coś, co boleśnie do niczego nie pasuje, albo nie kupię i efektem jest moja szafa, która wygląda jak smętne resztki tego, co zostało w popularnym lumpeksie tydzień po dostawie. Do tego mam super-stylową siostrę, która zakłada na siebie płaszcz jak zdarty z bezdomnego, zajechane ni-to-espadryle-ni-to-trampki i wygląda jak milion dolców – i weź tu idź z taką na spacer i nie nabaw się kompleksów…
Ech, wyżaliłam się :P
też mam taki miks upodobań :D niespecjalnie mi to przeszkadza, tylko pilnuję, żeby w danym stylu mieć jakieś pasujące zestawy :D
Może Madź powinnaś zacząć od ograniczenia kolorów, żeby te wszystkie rozbieżne stylowo rzeczy były chociaż zebrane pod jakimś wspólnym mianownikiem. Niech te kolory się czymś charakteryzują na przykład niech będą stonowane, albo jasne, albo wyraziste, albo wprowadź jakiś jeden stały wzór. Zacznij ujednolicać na wszystkich możliwych płaszczyznach. Możesz zacząć od kolorów właśnie, materiałów, wzorów, konkretnych fasonów…
Jako dziecko byłam dziewczynką w pełnym tego słowa znaczeniu – dużo sukienek , falbanek i długie włosy do pasa bo jak mawiał tata :krótkie włosy to chłopcy noszą” . Pierwszy etap samodecydowania gdzieś w wieku 16 lat.. Pierwszy krok jaki zrobiłam to ścięcie włosów, na chłopaka na krótko jedyne 3cm. Tata prawie zawału dostał. Do tego szerokie spodnie z krokiem w kolanach, wielkie bluzy i t-shirty i oczywiście adidasy. No generalnie chłopczyca pełną gębą. Tak przechodziłam do studiów. W akademiku natłok dziewczyn, ubrań, samozwańczych stylistek, które chciałby mnie uczynić kobiecą przyprawiał o zawrót głowy. Ja jednak wciąż chłopczyca choć już spodnie nie tak szerokie i od czasu do czasu zamiast w bluzie to można mnie zobaczyć w swetrze. Przez chwile nawet chciałam być bardziej kobieca, próbowałam przekonać się do eleganckich spódnic, ładnych kobiecych bluzek czy obcasów. Tylko, że to nie ja. I tak dziś jako 30-letnia pani inżynier śmigam do biura w conversach, jeansach i męskich t-shitach. Mama już straciła nadzieje że kiedykolwiek będę chodzić w obcasach a mi z tym baaardzo dobrze.
Gdybym miała wskazać jeden niezmienny element mojego „stylu” lub jego braku to byłyby to właśnie te płaskie sportowe buty – niezmienne od lat. Biorąc pod uwagę że teraz łączy się adidasy ze wszystkim a ja to robię niemal od zawsze – raz jeden czuje się modna :)
Nic na siłę, jeżeli Tobie jest dobrze tak jak jest to nie widzę sensu uszczęśliwiania innych. To woje ciało w końcu, Twój gust. Co z tego, że ktoś widzi cię w obcasach, jeżeli zakładając je nie czujesz się dobrze…
jako dzieciak-wiadomo, co mamusia kazała. Buntowałam się, ale to były lata 80-te, w sklepach i tak nic nie było. Mama dużo szyła (chyba każda wtedy szyła, żeby dziecko wogóle miało co nosić), a ja nie cierpiałamtych gryzących golfówi spódnic do połowy łydki. W liceum standardowy bunt-za duże swetry i męskawe buty. Na studiach lumpeksy bo byłam strasznie biedna. Jak zaczęłam pracować to wpadłam w wir zakupów, kupowałam dużo, bez składu i ładu, zafascynowana bez przerwy w czymś innym.Już nie pamiętam czym. Potem nastał czas szafiarskich blogów i znowu nosiłam „nie swoje” ciuchy.
Przyszło otrzeźwienie, poszukiwania, i tak trafiłam na Marii bloga.
Mam ze sobą problem, bo niby wiem co mi się podoba, ale…
Jestem tak potwornie niepewna czy to do mnie pasuje, wyprzedawszy 3/4 szafy utknęłam i nie wiem co dalej. Nie wiem jakie chcę ciuchy, gdzie je kupić, co do mnie pasuje, co będzie nie tylko ładne i porządne, ale i „moje”. Nie wiem czego chcę. Jakiego ciucha się nie dotknę, nie jestem zadowolona. Wciąż czuję się jak czyjaś uboga krewna.
Tak, maruda wróciła.
Ma siostro w stylowym nieszczęściu :D
Ale Iwonka, kolory swoje znasz, może pomyśl o takich ciuchach, które będą bazą, czymś uniwersalnym. Zastanów się nad porównaniami. co jest dla Ciebie wygodniejsze i lepsze: żakiet czy kardigan? szpilki czy balerinki czy trampki? Może masz takie elementy, których nie chciałabyś odpuścić. Ja na przykład mam tak ze sportowymi butami. Nie ma zmiłuj muszę mieć u siebie porządne sportowe buty. Muszę mieć czarną prosta sukienkę. Zastanów się co Ty „musisz” mieć i zacznij od znalezienia najlepszych możliwie wersji tych ubrań czy butów.
chyba największy problem mam ze znalezieniem wystarczająco porządnych rzeczy. wszystko co na wieszaku, czy nawet na kimś wydaje się być ok, na mnie wygląda kloszardowato. Jestem sfrustrowana przeglądem sklepowych półek. Może powinnam być bardziej cierpliwa.Albo mniej wymagająca. Albo nauczyć się optymizmu i większego zadowolenia ze stanu jaki jest zamiast ciągle dazyć do lepszego. Albo przestać walczyć o nazwanie własnego stylu, albo w ogóle przestać tyle myśleć o ciuchach. Ja chyba za bardzo chcę i dlatego mi nie wychodzi. Chyba mam za duże parcie na bycie „jakimś”
Kilka razy zdarzyło mi się kupić coś co uważałam, że całkowicie do mnie nie pasuje, że będzie leżało w szafie i założę „od wielkiego dzwonu”(albo i nie), ale jest piękne, nie mogłam nie kupić choć wiedziałam, że będzie głodowanie i nie umiałam wyrzucić (choć z tym zasadniczo nie mam problemów)….paradoksalnie w tych ubraniach (choć są to głównie dodatki) dostawałam mnóstwo komplementów, od znajomych, od obcych… po kilku latach te dodatki są kwintesencją mojego stylu. Niedawno kupiłam torebkę…bo będę ją nosić z szalem, prosty zestaw plus on-gwiazda;P Jednak jednego u siebie nie lubiłam-faz miłości i obrzydzenia (tak, wiem mocne słowo) jakie miewam w stosunku do pewnych kolorów. Niestety najbardziej „dostaje się” przybrudzonemu popielatemu różowi, beżo-kremom, a następnie nasyconym brązom. A innym razem jest to podstawa codziennych zestawów. Ale ostatnio zaczynam rozumieć te etapy-granat, szarość i szmaragd kiedy następują zmiany w życiu, jestem odważna i wiem, że teraz jest mój czas, a zakopuję się w brązach i rozmywam w kremach w okresie stabilizacji i hmm.. stagnacji…ale wtedy nie rozumiem jak mogłam te cudowności zostawić dla „jakiegoś tam koloru”;P Ostatnio odkrywam, że na świecie istnieją kolory-chyba kolejny etap w życiu)…A mój styl-„od zawsze” zachwycam się tym samym, choć z wiekiem styl „szlachetnieje”. Nie zawsze wyglądałam dobrze, ba nawet nie na granicy dobrego smaku, jednak kilka zdjęć tak silnie tkwi, że wiem dokładnie gdzie chcę się znaleźć, a że po drodze były pomyłki, że głupio szłam w zupełnie innym kierunku? Pewnie czasem trzeba się zdystansować by zrozumieć o co tak na prawdę nam chodzi;)
No właśnie dystansu to bym życzyła wszystkim. A nie tylko umartwiania się nad tym, że jest to coś ciężko znaleźć. Do sprawy lepiej podejść na chłodno. A wtedy pojawią się te gorętsze uczucia związane z konkretnymi elementami garderoby i miłe wspomnienia sprawią, że będziemy wiedziały, że są pewne rzeczy których nie możemy odpuścić. A tak poza tym to trzeba logicznie rozkminiać co jest wygodne, przydatne, odpowiednie, ładne i myśleć w trakcie zakupów, nie ulegać chwilowemu zauroczeniu przedmiotem.
Mario, tak trzeba myśleć na zakupach, tylko teraz widzę, że te wybryki to było coś do czego dążyłam, co głęboko tkwiło w głowie, a że wtedy sznur pereł nie pasował do hippie bluzki, a jedwabny szal do glanów…no cóż:) ale jasne, były też wpadki i zakup pod wpływem impulsu szybko wracał do sklepu, albo szedł dalej w świat, czasem wisiał i denerwował…na szczęście wypracowałam w sobie surowego sędzię i nie ma już możliwości by kupić trzewiczki, w których bez obciachu mogłaby chodzić o dekadę młodsza kuzynka;)
A ja po latach wpadek, kompromitacji i biurowej nijakości wskoczyłam w sukienki – mała czarna to moje drugie imię, dodatek w nasyconym kolorze to mój najlepszy przyjaciel. Kiedy teraz oglądam zdjęcia z liceum albo studiów, widzę zaczątki mojego stylu – krótkie włosy, nasycone kolory, proste fasony podkreślające talię. I jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa! Zgadzam się, że każdej kobiecie potrzebny jest okres błędów i wypaczeń oraz totalna zmiana stylu od czasu do czasu. Moja mama po wieloletniej fazie garsonek wskoczyła w kolorowe młodzieżowe ciuchy – prawdę mówiąc, czasem zęby mnie bolą, jak na nią patrzę ;) ale ONA czuje się w tym dobrze i za to ją podziwiam. Styl ubioru to bardziej odbicie naszego samopoczucia – każda pewna siebie kobieta kobieta prędzej wybierze coś, w czym się dobrze czuje, niż coś, co polecił jej stylista (nawet jeśli miał rację…).
Zgodzę się, że rola stylistów jest przeceniana. Każdego można ubrać korzystnie lub sprawić, by wyglądał jak manekin, ale w tym całym ubieraniu to człowiek powinien być na pierwszym miejscu.
Bardzo lubię tę myśl przewodnią, która co i raz przewija się na Twoim blogu – jesteś wyjątkowa, jestem wyjątkowa, bądź swoją własną wyrocznią mody, etc. :) Hmm…. z tym stylem w młodości to ciekawa sprawa. Z dzieciństwa pamiętam tylko głęboko zakorzenioną niechęć do tych wszystkich kolorowych sukienuś – bombeczek – i do dziś uważam, że są szkaradne. :) W gimnazjum i liceum wymarzyłam sobie, że będę się ubierać na czarno – zielono (odcień szmaragdu) i długo się tego trzymałam – nie licząc pomarańczowych martensów, które uwielbiałam. :) Trzymałam się tego aż do początku studiów – do dziś podziwiam się za odwagę, byłam chyba jedyną dziewczyną w Białymstoku poniżej dwudziestki, która ubierała się w powłóczyste długie spódnice, przepasywała się apaszkami mamy, a do tego nosiła skórzane ciężkie ramoneski i martensy. :D Potem coś mnie zagłuszyła – obwiniam o to presję otoczenia i jakiś taki subtelny ostracyzm społeczny – na wydziale prawa przeważały elegancko ubrane i 'zrobione’ studentki. I ja zaczęłam chodzić w garniturkach, intensywnych kolorach, obcasikach i czarnych płaszczykach. Dopiero pod koniec okresu dorastania odczułam, że czegoś brakuje, że może ubieram się elegancko i 'ładnie’, ale jestem przebrana. Że to chyba nie jest dobre, że jednego dnia chodzę w boho tunice, dżinsach i sandałkach, a drugiego w męskiej białej koszuli, legginsach i szpilkach. Że chociaż obie stylizację są obiektywnie ok, to nic ich nie łączy. :) Myślę, że rozumiecie o co mi chodzi…
Teraz odstawiłam zarówno mocne kolory jak i martensy – swego czasu czułam się w nich ok, ale teraz szukam czegoś mojego-mojego. Nie odcinam się grubą krechą od siebie tamtej, ale mam świadomość tego jak bardzo się zmieniłam i jak mało mi zależy teraz na to, czy jestem w stylowym mainstreamie czy bardziej w undergroundzie. :)
Pomaga chyba też znalezienie bratniej duszy, która nie szczędzi wyrazów zachwytu zawsze, kiedy założę coś twarzowego. :) Również szczere komplementy pełnią rolę papierka lakmusowego zawsze, gdy zakładam coś, w czym dobrze się czuję. Obecnie więc chętnie korzystam z rad Marysiu z rodzaju – wszystko mam, niczego nie potrzebuję – a tymczasem skrzętnie kolekcjonuję miłe słowa i własne zachwycone spojrzenia w lustrze. Myślę, że kiedyś urodzi się z tego coś spójnego i mojego. :)
Ojjj… przepraszam, że się tak rozpisałam!
A mnie się marzy być taką french chic….
Bez wymuszenia, od tak, po prostu piękna i swobodna. Wiarygodna tym co sobą prezentuje.
Nawet odstający kosmyk włosów nad uchem , układa się z nonszalancją.
Nie wiem w czym tkwi sekret do końca. Chyba w pewności siebie i zaufaniu wewnętrznemu głosowi odnośnie stylu.
Każdy styl jest wyjątkowy i unikatowy jak każda z nas:) ale bywają dziewczyny, które czują się pewnie we własnej skórze, jednakże ich styl raczej nie zyskuje wielbicieli… Ale jak to się mówi, o gustach się nie dyskutuje.
Tak czy siak, mam nadzieję, że dotrwam dnia, żeby wypracować w sobie tą nonszalancję nawet przy noszeniu trampek i ten nienachalny, niby subtelny acz nader wyraźny i wymowny styl french chic :)
nie przepadam za oglądaniem zdjęć z młodości, mój styl wynikał przede wszystkim z kompleksów i chęci ukrycia ciała, które w gruncie rzeczy było i jest szczupłe i zgrabne :-) a więc maxi spódnice i zakonny styl całe liceum ;-) eksperymentować zaczęłam na studiach, także z fryzurami, ale po zdjęciach widzę, że czasem było to błądzenie we mgle. Ale wyróżniałam się na pewno, zawsze ;-) Teraz jestem po przeglądzie szafy na lato i dalszą część ciąży, wreszcie zostały tylko moje kolory! Fasony niektóre jeszcze donaszam, korzystając z tego co mam, ale nie jest źle, jest to już spójny wizerunek :-)
hm, to akurat moja mama nie miała parcie na #rurzowy i kokardki.
ale bardzo długo miałam embargo na bluzy z kapturem ;-)
zresztą, moja matka do dzisiaj jest przekonana, że jestem dresiarą. ;-)
Ojej, bardzo ładnie napisane. Szkoda, że w tym szaleńtwie i pogoni za „paryskim szykiem”, „skandynawskim minimalizmem” i wszystkim innym, co obce i modne, ludzie tak rzadko zadają sobie pytanie, w czym oni dobrze się czują i chcą chodzić.
Dla mnie „mieć swój styl” oznacza „świadomie dobierać ubrania”, w przeciwieństwie do „obojętne co założę, ważne żeby było czyste/modne i dobrze leżało”. I w takim znaczeniu każda z nas może mieć swój styl, ale nie każda go ma. Nie zgadzam się natomiast z podanym przez ciebie argumentem, że „każda z nas jest wyjątkowa, bo nie ma dwóch tych samych gustów” . To mit wyjątkowości jednostki ;-) Jest ograniczona ilość kombinacji. Sama po sobie widzę, że jestem bardzo nieoryginalna, ale jest to mój styl, nawet jeżeli ubiera się tak połowa kobiet. Mój, bo z pełną świadomością wybieram żakiet zamiast swetra rozpinanego czy kurtki. Styl: rurki + żakiet jest popularny na ulicach Warszawy, co oznacza że nie jestem wyjątkowa. Powiecie, że żakiet żakietowi nierówny. Owszem, ale ja nie ograniczam się do jednego konkretnego żakietu. W moim stylu będzie i czarny i kolorowy, zależy od okazji. Kroje też lubię różne ale preferuję proste, bez udziwnień, cekinów czy innych ozdób. Obserwuję kilka blogów szafiarskich. Każda z tych blogerek prezentuje mój styl. Prawie każdy ciuch mogłabym założyć. Nie zrobię tego, bo nie mam aż tylu ubrań i nie chciałabym mieć, ale, podkreślam, one ubierają się tak jak ja mogłabym się ubrać, więc żadna z nas nie jest wyjątkowa, mamy taki sam styl. Ale przecież to nic złego. Większość ludzi lubi „przynależeć”, jest to jakby w pisane w naszą naturę. Nie wierze, że każdy chciałby być oryginalny, inny. Może pojedyncze osoby ale po nich to widać od razu, nie muszą się zastanawiać nad swoim stylem, bo po prostu wypływa on z ich natury i nie sposób go przegapić. Myślę że taką osobą jest blogerka Macademian.
Inna sprawa, którą chciałabym poruszyć, to niezrozumiałe dla mnie pragnienie posiadania konkretnego stylu. Kobietom chodzi zapewne o styl oryginalny, wyróżniający je. Tak wnioskuję z kontekstu różnych wypowiedzi na blogach/forach (częste prośby o pomoc w stworzeniu danej osobie „stylu”, narzekanie że chciałoby się wyglądać stylowo ale się nie potrafi itp.). Też kiedyś myślałam, że nie mam stylu, dopóki nie uświadomiłam sobie, że mój uniform to mój styl, nawet jeżeli połowa miasta tak chodzi ubrana. Stylu nie można sobie narzucić. W tym momencie przypomniał mi się program, którego kilka odcinków ukradłam z internetu – „Nowy wygląd, nowe życie”, na TVN Style w soboty go nadają. Pomimo ogromnej sympatii do prowadzącej i generalnie do programów o urodzie, nie jestem w stanie oglądać tego w całości. Szlag mnie trafia, jak przerabiają kobietę na zupełnie inną osobę. Jestem pewna, że po powrocie do domu rzuci nowe ciuchy w kąt i wróci do starych. A i jeszcze drażnią mnie teksty z programu : „nie wyglądam/chcę wyglądać jak kobieta”. No litości, masz rysy kobiety, cycki, krągły tyłek, może nie jesteś zadbana/piękna ale do licha ciężkiego – wyglądasz jak kobieta. Co najwyżej możesz powiedzieć, że preferujesz sportowy styl, nie lubisz sukienek i obcasów, i tyle!
Usłyszałam ostatnio, że nie spotkam za szybko faceta, któy będzie ze mną chciał być, bo nie ubieram siękobieco. Kobieco wg mojego kolegi, któy te słowa wypowiedział, to mini, szpilki, suknie w kwiatki, itp.
A ja wolę martensy, płąskie skórzane buty, trampki; lubię koszule, lubię męskie elementy przełamane podkreślonym okiem, szminką, moimi długimi do pasa złotymi włosami. Gdy mam na sobie spódnicę, do tego zawsze mam jakąś sportową albo „męską” część garderoby.
UWielbiam patrzeć na seksowne chłopczyce: długie włosy, z lekkim makijażem, ale w trampkach, dżinsowych rurkach…
Przyznam, że było mi przykro, bo poczułam się jak jakieś montrum pomiędzy kobietą i miężczyzną.
Ale później stwierdziłam, że nie będę się zmieniała na siłę.
Mało sprytny ten kolega:-)
Gdyby tylko tzw. „kobiece” kobiety miały facetów, to w moim otoczeniu nie byłoby tylu mężatek :-)