Zauważyłam u siebie pewne zachowanie, wierzę że ono nie jest również obce części z Was i że macie w sobie odwagę, by się do tego przyznać. Otóż zdarza mi się często, mimo iż nie jestem skrajną osobą (a przynajmniej mam o sobie takie mniemanie), najpierw coś odrzucać i bardzo źle o tym myśleć, a potem, po jakimś czasie, nie dość, że się do tego przekonać, to jeszcze to szczerze lubić. Co ciekawe, jeżeli zadeklaruję przed kimś, że czegoś nie lubię, to już jest jakiś znak, że minie trochę czasu i uczucia do tej rzeczy, wrócą do ze zdwojoną siłą. Tylko, że będą to uczucia pozytywne…

Czyli jeżeli coś wpływa na moje emocje negatywnie, jest duża szansa, że po jakimś czasie nie tylko będę patrzeć na to z obojętnością, ale wręcz z miłością. Bo sam fakt, iż na początku były we mnie jakieś uczucia do tej rzeczy, nawet skrajnie negatywne, jest w gruncie rzeczy pozytywny :) Tak jakby nienawiść prowadziła do miłości. Tutaj fajny artykuł o miłości, zwłaszcza punkt 3 w odniesieniu do tego, o czym dzisiaj piszę. I przy okazji, tę stronkę: Specbabka odkryłam niedawno. Ciekawe wpisy, więc polecam.

A oto rzeczy, które na początku wzbudzały we mnie może nie nienawiść, ale na pewno jakąś konieczność zaprzeczania, a teraz jest to już wręcz miłość.

KAWA

O jak ja lubiłam o sobie powiedzieć: nie piję kawy. Lubiłam mówić sobie, że te wszystkie kapuczinka i latka na mieście są tylko pojedynczymi zachciankami, że mi tak naprawdę nie smakują, że w sumie to mogłabym za każdym razem brać zieloną herbatę, ale tę mam w domu, a przecież nie mam ekspresu, więc czemu bym sobie nie miała wziąć kawki… A prawda jest taka, że smak kawy bardzo mi odpowiada. Idea kawki na mieście też jest przyjemna.

INCEPCJA

Nie wiem dlaczego, jak wyszłam z kina, miałam nieodpartą chęć krytykowania, mieszania go z błotem, wkurzania się jaką był stratą czasu i jak zawiodłam się na ulubionym dotąd reżyserze. Ale po jakimś czasie, po jakichś dziesięciu następnych seansach już w domu, film we mnie urósł, do tego stopnia, że był częścią mojej pracy dyplomowej :) Jeden z moich ulubionych filmów.

FALBANY

Jakoś zawsze kojarzyły mi się z czymś kiczowatym, nieznośnie dziewczyńskim, niepotrzebnym. Z pewnością na zmianę mojego zdania wpłynęły tutaj dwa czynniki. Po pierwsze mój styl się trochę zmienił i idzie w bardziej kobiecą stronę, której to stronie falbanka czy koronka nie obca. Po drugie, falbanka jest fajnie interpretowana teraz jako trend: nie tak na całego dziewczęco, tylko bardziej jako element, który przełamuje coś na ogół surowego np. białą koszulę. W takim wydaniu jest dla mnie bardzo znośna.

Torebka z Zary, jesiennej kolekcji

KWIATY

I w bukiecie, i w doniczce, i na sukience, i we włosach: z kwiatami mi było nie po drodze. Wydawały mi się zbędne we wnętrzu, postarzające na ubraniu, a zazwyczaj po prostu kiczowate. Teraz wszystko się zmieniło: lubię dostawać kwiaty, lubię je podlewać, lubię je jako wzór, a nawet szukam jakichś kwiatowych perfum dla siebie. Odwrót chyba największy z tych wszystkich. I najprzyjemniejszy.

ZŁOTO

Potrafiłam z całą stanowczością powiedzieć kiedyś: nie lubię złota. I rzeczywiście w to wierzyć. Nawet wiem skąd mi się to wzięło. Skoro lepiej wyglądałam w srebrnych kolczykach czy łańcuszku, chciałam sobie w głowie na siłę poukładać i wmówiłam sobie, że odtąd nie będę lubić złotego koloru. A tak naprawdę lubię i złoto, i srebro, i nawet nie uważam, by mi w złotym było źle. Stąd też zawsze powtarzam, że nasz gust jest ważniejszy niż analiza kolorystyczna. Nie będę po raz kolejny wrzucać drastycznego zdjęcia mnie w pomarańczowej szmince, ale jeżeli miałabym ciśnienie na pomarańczki, to bym je nosiła, choćby nie wiem co :)

A Wy macie jakieś rzeczy, które na początku były dla Was złe, nie do zniesienia i bleee, a teraz są och i ach, super hiper fajne?