Dziewczyny, serdeczne dzięki za wszystkie linki pod poprzednim postem. Mam teraz strasznie zawalone dni i może w niedzielę uda mi się wszystko dokładnie przejrzeć, bo już widzę tam kilka wspaniałych perełek. Bardzo proszę o komentarze również pod tym wpisem, na pewno w wolnej chwili odpowiem. Takie napięcie i robienie różnych rzeczy poza blogiem sprzyja wbrew pozorom temu, by myśleć… o blogu. Mam nadzieję w poniedziałek podzielić się troszkę z Wami tymi przemyśleniami :) PS. Jeszcze nie rodzę.
Zauważyłam w sobie jakiś czas temu dużą skłonność do użalania się nad sobą. Są takie rzeczy, które mi się w sobie nie podobają, ale nie potrafiłam na nie do tej pory spojrzeć na chłodno i obwiniałam za nie cały świat, a w sobie nigdy nie doszukiwałam się winy. Ja zawsze byłam tą biedną, pokrzywdzoną osobą, która w wyniku zewnętrznych sił znajdowała się w danym stanie i tak, a nie inaczej się czuła. To dotyczyło różnych sfer życia, ale dzisiaj chciałabym się skupić na wyglądzie.
Otóż my i tylko my mamy wpływ na swój wygląd. Jak już nie raz powtarzałam, rodzimy się z tym jednym ciałem, jednym gustem i jedną szansą na zaistnienie i zaprezentowanie siebie światu. Dlaczego by z tej szansy nie skorzystać, nie wycisnąć naszych możliwości na maksa? Dlaczego godzimy się na półśrodki i w rezultacie nie jesteśmy zadowoleni ze swojego wizerunku? Dlaczego postrzegamy się jako za grube, za brzydkie, za mało stylowe? Dlaczego nic z tym nie robimy i dlaczego nie znajdujemy w sobie motywacji do działania? I wreszcie dlaczego dokonujemy złych wyborów?
Właśnie „wybór” jest tu kluczowym pojęciem. Możemy wyglądać dokładnie tak, jak sobie tego życzymy, ale na naszej drodze pojawiają się pułapki, które oddalają nas od tego celu. Załóżmy, że chciałabym być szczupła. To jest bardzo realny i osiągalny cel. Nie jest on może łatwy do zrealizowania, ale na pewno przy odpowiednim zacięciu mam szansę na powodzenie. I pojawiają się małe problemiki, które mają skłonność do kumulowania się. Przychodzi moment zakupów i trzeba wybrać czy wrzucić do koszyka wodę mineralną czy kolę. Muszę się przyznać, że kocham smak Coca Coli i kiedy tylko jest gorąco, a ja na horyzoncie widzę lodówkę z puszkami koli zbyt długo nie jestem się w stanie opierać. I pozwalam sobie na to, na co doskonale wiem, że nie powinnam zważywszy mój cel: szczupłość. Gdy się racjonalnie popatrzy na którą stronę przechyla się szala ważności jest to prostu smutne. Sprawienie sobie tymczasowej przyjemności staje się dla mnie ważniejsze niż długoterminowa korzyść. I tak często jest z lodami, czymś słodkim, albo nawet czymś szybkim do zjedzenia na mieście. Potrzeba wygody oraz przyjemności „tu i teraz” sprawia, że dokonuję niewłaściwego wyboru.
Albo inny przykład. Znam osobę, która nie obchodzi się delikatnie ze swoimi włosami. Codzienna stylizacja tak osłabiła włosy, że zaczęły wypadać i teraz jest już z każdym dniem gorzej. Ta osoba ma oczywisty cel: poprawić kondycję włosów. Ale niestety żeby się za to zabrać trzeba zrezygnować z lokówki, lakieru, farby itd. i przejść na regularną pielęgnację. Racjonalnie podchodząc do problemu mamy wybór między starannie codziennie ułożonymi prześwitami na głowie, a zdrowymi włosami, ale bez stylizacji. Niestety jak do tej pory tryumfuje emocjonalne podejście, czyli „za żadne skarby nie mogę zrezygnować z farby do włosów i lokówki, bo brzydko bez tego wyglądam”.
Żeby nie było: mi zrezygnowanie z czarnej farby do włosów przyszło bardzo trudno. Mogłam to zrobić na kilka sposobów, ale postanowiłam uciec się do najtrudniejszego i ściąć włosy. Naprawdę nie żałuję i zapewniam, że gdybym mogła cofnąć czas zrobiłabym to samo. Jestem z siebie dumna, to była mądra decyzja. Włosy są dzisiaj zdrowsze, naturalne i stają się oczywiście coraz dłuższe.
Nie uczymy się lubić tego, co jest dla nas dobre, dokonujemy ciągle niewłaściwych wyborów, w których teraźniejszość przesłania nam to, co możemy osiągnąć w przyszłości. Jesteśmy leniwi, dążymy do krótkotrwałych przyjemności, myślimy, że nie możemy się obejść bez środków, które zapewniają nam piękny wygląd, ale nam szkodzą. Bardzo chciałabym zmienić takie podejście, przynajmniej u siebie. Chodzi o to, by uczynić samego siebie odpowiedzialnym, za to co się robi ze swoim wyglądem. To nie lokówka niszczy nasze włosy i nie kola pozbawia nas wymarzonej figury. To nasze podejście do kwestii wyboru jest destrukcyjne i odziera nas z marzeń.
Jakie dylematy i pokusy macie na co dzień? Czy nim ulegacie? Jak powstrzymać się od szkodliwych dla nas działań?
A już myślałam, że Maria to nigdy nie narzeka :-)
Ja jestem „miszczem” w wynajdywaniu wad u siebie, zwłaszcza takich, z którymi nic się nie da zrobić, bo samougnębienie jest wtedy najmocniejsze.
Wydaje mi się, że najlepszym wyjściem jest kompromis. Uleganie wszystkim swoim zachciankom to droga donikąd, ale z kolei wyrzeczenie się wszystkiego to moim zdaniem również nie jest dobre rozwiązanie. Uwielbiam jeść – w tym słodycze czy śmieciowe jedzenie. Mam jednak świadomość, że wpływa to destrukcyjnie na funkcjonowanie mojego organizmu, a także jego wygląd. Nie odmawiam sobie jednak tego, co lubię, bo spotkało mnie w życiu bardzo dużo złego i nie zamierzam rezygnować z czegoś, co jest dla mnie jedną z największych przyjemności (bardzo emocjonalnie podchodzę do jedzenia :D). Staram się jednak jeść także dużo zdrowych rzeczy, które tak samo mi smakują, ale po prostu trzeba włożyć więcej wysiłku w ich przygotowanie czy też wygospodarować trochę większe kwoty na zakupy. Jem więc wszystko, ale pozostaję świadoma tego jaki wpływ mają na mnie poszczególne produkty i staram się to wszystko zbilansować. :)
Podejście „zasługuję na słodycze” jest bardzo złe, świadczy o tym, że pewne kwestie emocjonalne trzeba przepracować. Mam nadzieję, że nie urażą Cię moje słowa – piszę, bo sama miałam taki problem i doprowadziłam się tym do nadwagi. Tak jak pisałam w moim komentarzu – polecam podejście „zasługuję na zdrowie”. Ja dużo lepiej czuję się nie jedząc w ogóle cukru ani mąki (dieta o niskim IG), pozwalam sobie na słodycze bez cukru (oczywiście w granicach normy), ale po 2 tygodniach chcica na słodycze i buły przechodzi :) Koniec huśtawek nastroju, przymulenia, dziwnych depresji nie wiadomo skąd, człowiek staje się pozytywny. Polecam.
Mam nadzieję, że ja Ciebie z kolei nie urażę, ale kwestia ,,zasługuję na zdrowie” jest moim zdaniem bardzo obszerna, obejmuje też wiele psychologicznych spraw – w tym zagadnienie, czy taka żelazna dyscyplina (w sensie radykalne wybory) jest w ostatecznym rozrachunku dla kogoś dobra. Nie chcę zarzucać swoim życiorysem, ale dla mnie zdecydowanie nie była. Czy jedzenie (wszystko jedno ,,zdrowe” czy ,,nie” nie robi się najważniejszą sprawą i obszarem do odreagowania reszty życia. Aczkolwiek zgadzam się zupełnie, że to powinna być kwestia świadomego, trzeźwego wyboru, a nie emocjonalnych uniesień (i wydaje mi się, że post Ewy także o takim świadomym wyborze traktuje). Wydaje mi się, że każdy ma jakieś swoje granice i ma inne optimum, inaczej żyje osoba przebywająca głównie w domu, inaczej podróżująca po całym świecie, inaczej sportowiec, inaczej artysta, jeszcze inaczej – intelektualista.
Oczywiście gratuluję zmiany i dobrego samopoczucia!
mnie się wydaje że żyjemy w takich czasach, że mamy ciągłą presję na bycie doskonały. Mnie szczęście dałoby raczej nauczenie się odpuszczania sobie, akceptacji swoich wad, polubienie siebie takiej jaką jestem. Ciągłe parcie na doskonalenie wbrew pozorom szczęścia może nie dawać.
Muszę się z Tobą zgodzić Dziadova, że dla różnych ludzi będą dobre różne rozwiązania. Ja też testowałam na sobie wszelakie metody dochodzenia do celu i muszę przyznać, że jednak kiedy narzucałam sobie z góry jakąś regułę taką jak na przykład wspomniane słodycze i ich niejedzenie to odnosiłam lepszy skutek i byłam bardziej zadowolona niż podchodząc do tematu w lżejszy sposób i pozwalając sobie na ni od czasu do czasu. Jestem przekonana, że głównym czynnikiem tutaj mającym wpływ na powodzenie jest charakter. Bardzo bym chciała umieć pozwolić sobie na zrównoważone metody dochodzenia do celu i na tym się będę skupiać. Żeby nie robić niczego na zasadzie: tak ma być i koniec. Ale to wymaga ode mnie zmiany myślenia.
Ostatnio i u mnie przewijają się myśli, że wszystko zależy od nas, że możemy naprawdę wiele osiągnąć, tylko trzeba zacząć i kontynuwać. Wziąć się do roboty, wziąć się za siebie.
Ale moim zdaniem małe radości „tu i teraz” są ważne, bo nie można życia odkładać na „potem”. Trzeba znaleźć równowagę między zadaniami długodystansowymi a cieszeniem się życiem.
Pytanie tylko czemu ciastko ma być radością. Moim zdaniem wystarczy kubek herbaty, jeżeli w miłym towarzystwie, to już megaprzyjemność. Dieta nie musi oznaczać poczucia straty, trzeba zmienić nastawienie.
a dlaczego nie? nie wkładajmy wszystkich do jednaj szuflady. Skoro dla Ciebie złamanie żelaznej dyscypliny jednym ciastkiem jest niedopuszczalne, bo w dalszej perspektywie niesie szereg innych konsekwencji, to nie znaczy, że dla innych (i myślę, że jest ich spora liczba), nie powoduje trzęsienia ziemi. Grunt do nie dać się zwariować i znaleźć złoty środek. w 100% zgadzam się z Ewą – żyjemy tu i teraz; szkoda życia na zadręczanie się drobnostkami. Trzeba dbać o siebie – nie tylko o swoje zdrowie fizyczne, ale też psychiczne. Życie w ciągłym napięciu i próba kontrolowania wszystkiego niestety często kończy się nawet nerwicą… a w najlepszym przypadku stajemy się nieznośne dla otoczenia, więc wrzućmy na luz nie tracąc z oczu celu.
Generalnie zgadzam się z tym, że bardzo dużo od nas zależy, ale trzeba też sobie uświadomić to, na co nie mamy wpływu. Biorąc za przykład poruszany już w poście i w komentarzach wygląd, to owszem można schudnąć, ale proporcje swojej sylwetki czasem są trudne do „ulepszenia” – dajmy na to wcięcie w talii, można je mieć nawet z pewną ilością sadełka, z drugiej strony są szczupłe dziewczyny o dość sportowej sylwetce, które go nigdy nie będą miały (no chyba, że sobie dadzą wyciąć parę żeber;)
podsumowując – poznajmy siebie, określmy realny cel i realną drogę do celu (dla niektórych to może być ścisła dieta – ja jednak jestem fanką podejścia „zdroworozsądkowego”… nie odmawiam sobie od czasu do czasu ciastka ani czekolady, a jestem bardzo szczupłą osobą – zaznaczam, że kiedyś było mnie trochę więcej, ale wszelkie diety i liczenie kalorii kończyło się efektem jojo – gdy odpuściłam i przestałam tyle myśleć o jedzeniu -samo przyszło (nie tak szybko, ale jednak i nawet z ciastkiem;)
Pozdr.
Wróbelku zgadzam się z tym co piszesz, ale doskonale rozumiem też Gosię, bo ja z autopsji wiem co to znaczy nie umieć znaleźć kompromisu. Właśnie chyba takie zdroworozsądkowe i nieskrajne podejście o którym Ty piszesz jest dla mnie tym nadrzędnym celem do osiągnięcia, aniżeli figura czy jakaś konkretna waga. Ja bym właśnie tak chciała – pozwalać sobie na wiele rzeczy, ale żeby mózg nie działał na zasadzie, że dostał palca to urwie rękę :) A w przypadku mojego charakteru tak właśnie jest, że jeżeli sobie troszkę poluzuję, to potem luzuję jeszcze więcej i więcej. Także cel to rzeźbienie charakteru :)
wydaje mi się, że wiem, co masz na myśli – pofolgujesz sobie trochę, potem myślisz …cholera znowu zawaliłam, popadasz w poczucie winy , więc w tym całym napięciu, już w ogóle przestajesz się kontrolować, bo „co tam zjadłam ciastko i zaprzepaściłam tydzień diety….”, a tak na prawdę to nic wielkiego się nie stało. Problem znajduje się w głowie i to nie wtedy, gdy sięgasz po to jedno ciastko, tylko później, kiedy „pożerasz całą rękę”. To chore poczucie winy z powodu jednego małego i nieszkodliwego grzeszku jest początkiem całej lawiny nieszczęść. Tak to wygląda przynajmniej z mojej perspektywy. Nie raz próbowałam schudnąć i gdy zjadłam jakoś nadprogramową kostkę czekolady (…co za przestępstwo;) to przygnębiało mnie to do tego stopnia, że nie pozostawało mi nic innego jak tylko pocieszyć się resztą czekolady….Paradoksalnie schudłam, kiedy z bólem pogodziłam się sadełkiem ;) po prostu pewnego dnia uznałam, że tracę stanowczo za dużo czasu i energii na myślenie o swoim wyglądzie, a inne dużo ważniejsze sprawy gdzieś mi umykają. od tamtej pory przestałam się ważyć; nie myślę o jedzeniu, zajęta innymi sprawami przypominam sonie o tym, kiedy zaburczy mi w brzuchu i jestem na prawdę bardzo szczupła (niektórzy uważają, że aż za chuda). Wszystko jest kwestią umiaru, a im bardziej się na czymś koncentrujemy, to czasem może się to przerodzić w obsesję – a to już na prawdę ma nie wiele wspólnego ze zdrowiem.
Pozdrawiam i życzę wszystkiego najlepszego dla Ciebie i maleństwa !
a teraz mi się przypomniało, tak cecha charakteru, to chyba perfekcjonizm;) wszystko albo nic! Z zasady ok, ale można się stać niewolnikiem własnej wyobraźni. ja z tym walczę, w końcu jestem tylko (i aż!) człowiekiem;)
A zauważyłyście, że mężczyźni prawie zawsze są skuteczniejsi od kobiet w różnych postanowieniach np: schudnę, przebiegnę maraton, rzucę palenie itp. Właśnie dlatego, że postanawiają coś a potem do tego uparcie dążą, a nie szukają ciągłych wymówek. Nie mówią: dzisiaj nie pójdę na trening bo jestem tylko człowiekiem i do tego zmęczonym :) albo zjem sobie teraz cukierka bo jest mi tak smutno.
Jasne, że każdy jest inny i są to tylko moje prywatne obserwacje, ale uważam, że warto być „do bólu” konsekwentnym, jak mężczyźni.
Ja tak zrobiłam ze słodyczami, ponieważ uważam, że są niezdrowe i uzależniają więc odstawiłam wszystkie słodycze, bez wyjątków na miesiąc (nic z cukrem, miodem, słodzikami). Po miesiącu okazało się, że słodycze już mi nie smakują, a ja czuję się dużo lepiej i zdrowa dieta dodaje mi więcej energii i dobrego humoru niż czekolada na smutki.
i jeszcze bardziej staję w kąciku,
bo miałam zamiar wrócić do rozmiaru m, karnet na basen jest, nowa bluza do biegania jest.
lody pistacjowe zielonej budki w koszyku w tesco online też są.
ależ jestem łosioferem.
Co to jest losioferem?
Łosiofer to połączenie łosia i renifera. Taki niemądry jelonek.
Mysle, ze problemem nie jest tak naprawde dokonywanie dobrych/zlych wyborow a kwestia motywacji. Jesli wiesz do czego dazysz i jak ma wygladac ten konkretny cel, to nawet podswiadomie robisz wszystko, zeby go osiagnac. Ja staram sie cwiczyc regularnie, by nabrac ksztaltu i zmiescic sie w ulubione ubrania. Aby to osiagnac, musze wstawac o 6 rano by pocwiczyc w domu lub isc na silownie zanim corka obudzi sie i nadejdzie czas szykowania jej do szkoly. Czasem naprawde nie chce mi sie ruszac z lozka, ale wtedy mysle sobie, ze moje ubrania same sie nie beda nosic i to od razu daje mi motywacje do rozpoczecia cwiczen zamiast pospac dluzej godzine. Tak samo z lodami i slodyczami – patrze na nie i mysle ile dodatkowych cwiczen bym musiala zrobic, zeby spalic te calorie. Moze moja motywacja jest przyziemna i cel, ktory chce osiagnac tez, ale w ten sposob udalo mi sie osiagnac wiele innych rzeczy i rozwinac swoja kariere zawodowa. Podstawa dla mnie jest wiedziec czego sie chce, a niestety, wiekszosc ludzi nie ma zadnych sprecyzowanych celow.
Pozdrawiam autorke bloga, ktory czytam regularnie i cenie wysoko, i zycze szczesliwego rozwiazania.
Dziękuję Beatko. No właśnie piszę u góry, że ja mam podobnie do Ciebie, że stawiam sobie bardzo sprecyzowane cele i dążę do nich na podobnej zasadzie. Mimo wszystko chciałabym to jednak zmienić i bardziej sobie poluzowywać, ale tak żeby nie zbaczać z obranego kursu. I to jest właśnie dla mnie wyzwanie, bo należę do tych osób, które muszą się same dyscyplinować i ta dyscyplina jest u mni9e najistotniejsza w przesuwaniu się do przodu. A wolałabym żeby to było na bardziej długoterminowej i zrównoważonej zasadzie.
A ja w tych najtrudniejszych momentach (frytki czy sałata, frytki czy sałata?) lub kwestiach pielęgnacyjnych powtarzam sobie tak „dbaj o swoje ciało tak, by dusza chciała pozostać w nim jak najdłużej”(przysłowie chyba hinduskie, wyczytane w jednej z mocno wyśmiewanych książek czyli sztuka prostoty, a może w sztuce umiaru;)). na początku jest trudno ale po jakimś czasie nie chce się wracać do starych przyzwyczajeń, bo to wszystko to tylko przyzwyczajenia…czy chcemy frytek, czy tylko przyzwyczajenia ich jedzenia.
np. przez wiele lat używałam silnych detergentów (proszki i płyny do prania) i do tego płyn do płukania tkanin, teraz tylko łagodne płyny naturalne. jak jadę do rodziców to nie mogę spać pod pościelą bo ten zapach mnie dusi. dawno temu zastosowałam zasadę, że nie będę stosowała do pielęgnacji ciała niczego czego bym nie zjadła;) w bardzo dużej części się udaje, a co produktów których nie da się tej zasady zastosować rezygnuję lub wybieram najbardziej nieszkodliwe;D
pamiętajmy też o etyce, środowisku, tonach śmieci z naszych „niezbędnych niezbędników i chwilowych uprzyjemniaczy życia”, bo tak jak piszesz, wszystko jest kwestią wyboru. być może nie na wszystko mamy wpływ, ale tam gdzie możemy go dokonać możemy robić to świadomie.
Mocne.
Podziwiam. I zazdroszcze.
I bije brawo!
Pięknie, o coś takiego jak napisałaś mi chodzi, o pewien styl życia, który wynika z dokonania właściwego wyboru i który staje się naturalny i oczywisty dla osoby wybierającej po pewnym czasie. Mi to właśnie najbardziej imponuję, że „muszę” zamieniłaś na „chcę” i jest to dla Ciebie wyzwalające. Ja właśnie tego chciałabym dla siebie, a z moim charakterem jest ciężko. Ale wierzę w powodzenie misji…
Swietny wpis! Zgadzam sie w 100% procentach.
Potrzebny jest cel, motywacja… i przekonanie ze dana czynnosc (dobry wybor) umozliwi nam osiagniecie celu, a zly wybor uniemozliwi.
U mnie ogolnie chyba jest dobrze, ale oczywiscie zawsze mozna lepiej. A przeszkoda w „lepiej” jest chyba brak czasu na wszystko i brak wiary, ze jest wiele do zyskania. Mozna zyc z nieperfekcyjnym ksztaltem brwi i niewybalsamowana skora – to moje polsrodki. Poza tym marza mi sie ujarzmione wlosy, ale nie wiem jak sie do tego zabrac, obawiam sie, ze wymagaloby to duzo chemii… ale mysle, ze kiedys przyjdzie na to czas, ze to tylko „nie wszystko na raz”, i teraz jeszcze poprawiam garderobe, motywuje sie do codziennego makijazu.
Inna sprawa, ze akurat dbanie o wyglad / wizerunek jest z jednej strony uznawane powszechnie za prozne, wysilek nie jest doceniany, za to czesto wysmiewany. Z drugiej strony jestesmy bombardowani „dobrymi” radami czy marketingiem. Dobrze, ze istnieje to miejsce w sieci, gdzie jest inaczej :-) i rozsadnie.
W tej chwili chcialabym poprawic swoja motywacje zawodowa, bo nieraz szukam w pracy przyjemnosci tu i teraz, i np. zagladam na bloga Marii :D Zamiast sie skupic i pracowac na 100%. Bardzo latwo odlozyc wysilek na potem, zwlaszcza jak zadnego bata czy deadline’u tuz nad glowa nie ma. I gdy generalnie w wyzej w hierarchii wartosci dla mnie jest byc zadbana, swiadoma siebie kobieta, niz efektywnym pracownikiem ;-)
Asienka – poprawa stanu wlosow to wcale nie duzo chemii. A i czasu na to wcale nie trzeba duzo wiecej. No i w ostatecznym rozrachunku wychodzi taniej niz „zwykla” pielegnacja :)
Uchyl rabka tajemnicy :-)
Jesli Maria pozwoli na publikacje tego linku to http://www.anwen.pl jako pierwszy punkt kontaktu :)
Znam, tylko proponowanych rozwiazan jeszcze nie wprowadzilam w zycie. Mimo wszystko wydaja sie pracochlonne. Moje obecne rozwiazanie to jedynie szampon lush i dlugie wlosy, zeby nie byc skazanym na fryzjera… ;-)
Jesli znasz Anwen i inne wlosomaniacze blogi to duzo juz wiesz ;) mi pielegnacja wlosow zajmuje ok pol godziny co drugi-trzeci dzien plus max godzine co drugi tydzien. Przed myciem olej (u mnie kokos,palmowy, rycynowy, ale tez to co mam aktualnie w kuchni- moze byc oliwa, lniany, a nawet zwykly slonecznikowy czy rzepakowy), laze z tym ile mi sie chce(ok. godziny), le w tym czasie np. myje naczynia, czytam czy cokolwiek innego robie. Myje glowelagodnym szamponem, odzywka ktora jest pod reka (czesto mycie i odzywka juz pod prysznicem wiec tez nie trwa to dlugo) co jakis czas maska, henna lub farba. Tyle czasu co nalozenie i splukanie bo w miedzyczasie inne rzeczy robie. Aprodukty wybieram z tych tanszych lub domowe(maski- wymieszanie zoltka z miodem zajmuje 3minuty ) na o dzien nie stylizuje,wiec tehz oszczednosc czasu, czasem jakis z.el do wlosow(z tych najtanszych. Wiecej czasu poswiecalam „nie dbajac”- znaczy uzywajac mocnych szamponow, z odzywka elsewowa sporadycznie i usilujac wystylizowac to cos co mialam na glowie (ze nie wspomne o kosztach-szampon dycha i odzywka tez, lakierr, pianka po ok 15, farba co dwa tyg bo kolor sie spiera)
To chyba wlasnie kwestia wyboru. Moge wydac kupe kasy na ekstra wygladajace kosmetyki i poswiecic duzo czasu albo mnie czasu i kasy i wygladac dobrze. Moge qszamac paczka, jagodzianke i popic spraitem lub kola a moge zjesc jogurt z wanilia i platkami migdalow i popic zielona herbata smakowa. Moge dwa przystanki podjechac a moge je przejsc nie tloczac sie i nie czekajac na tramwaj czy autobus. Oczywiscie wszystko dla ludzi ale… chyba juz kola mi nie smakuje jak dawniej i dwa przystanki mijaja szybciej niz czekanie na transport ;)
Witam.
Odkryłam Twój blog niedawno i jestem nim zachwycona. Od tygodnia z wielką przyjemnością wczytuję się w archiwalne artykuły i robię przemeblowanie w swojej głowie. Lubię Twój styl pisania i Twoje przemyślenia. Cieszę się, że bez profesorskiego zadęcia i przekonania o własnej nieomylnosci i doskonałości piszesz o swoich dylematach i problemach. Stajesz się przez to bardzo bliska i wzbudzasz moje zaufanie i wielką sympatię. Na pewno będę Twoją stałą czytelniczką. Dziękuję i pozdrawiam.
P.s. Jako psycholog dziecięcy chętnie w przyszłości zrewanżuję się jakąś poradą :)
Bardzo mi miło, oj znając życie zgłoszę się :)
A ja tam uważam, że życie składa się z takich małych przyjemności i nie można sobie sobie wszystkiego odmawiać:). Ale też we wszystkim ważny jest umiar. Nie lubię skrajności w żadnej dziedzinie, ani w poglądach, ani w ubiorze, ani w życiu:).
Czyli, jak we wszystkim, ważny jest złoty środek. Na co dzień woda, od święta piwo…cola znaczy ;).
Umiar, o to to. O to mi właśnie się rozchodzi. Do umiaru trzeba mieć odpowiednie predyspozycje i ja jestem na etapie ich szukania u siebie. Mój móżdżek niestety nazbyt często myśli w kategoriach bieli i czerni, a mnie to przyznaję już zaczyna męczyć…
Mario, kocham Cie za ten wpis! Ja go rozumiem tak: dogadzanie wlasnej doopie nie jest powodem do dumy, raczej do zastanowienia sie nad systemem wartosci. Moze ide zbyt gleboko, ale doswiadczenia ostatnich dni wlasnie do takich przemyslen mnie sklaniaja.
Ja od zawsze szukam winy w sobie. Taka skaza genetyczna. Bo przeciez jesli moge cos/kogos zmienic, to tylko siebie. Na innych mam niewielki wplyw. Nawet na wlasne dziecko, ktore jest przeciez takim samym czlowiekiem, jak ja. Tylko mniejszym :-D I ma prawo do wlasnego zdania.
Nie napisalas od kiedy uzalasz sie nad soba. Ale mozliwe, ze to kwestia hormonow. Wiec minie ;-) Bo uzalajaca sie nad soba Maria jakos do Marii nie pasuje ;-) W sensie do mojego wyobrazenia Marii.
Zauwazylam u siebie pewna prawidlowosc: im bardziej zdaje sobie sprawe z bledow, ktore popelniam, tym bardziej je popelniam. W kwestii wygladu (tuszy) jest tak, ze obiecuje sobie wieczorem pic duzo wody nastepnego dnia, jesc mniej miesa, a wiecej warzyw, pojechac na fitness… A nastepny dzien zaczynam od kawy (!), bez sniadania… koncze chipsami. Niemcy-Francja 1:0
Chcialabym wiedziec, jak sie maja Twoje postanowienia noworoczne. W jaki sposob je realizujesz, jesli w ogole. Chyba potrzebuje kopa…
Z moim postanowieniem noworocznym jest tak, że przede wszystkim nie wypalam od razu z odpowiedziami do ludzi. To znaczy jak ktoś coś do mnie mówi to czekam chwilkę, daję sobie odrobinę czasu na wgłębienie się w jego słowa i dopiero potem odpowiadam. Miałam z tym wielki problem, że chciałam usatysfakcjonować każdego i przez to nie byłam asertywna. A teraz bardziej staram się patrzeć na własne potrzeby i bardziej refleksyjnie nawet do błahostek podchodzę… Poza tym staram się bardzo, choć jeszcze nie w takim stopniu jak bym chciała, zwracać uwagę na wszystko co robię. I nawet jeżeli są to nieprzyjemne rzeczy to zagłębiać się w daną czynność i wyciągać z niej wszystko co najlepsze. Delektować się chwilą i tłumaczyć sobie, że nawet te gorsze momenty świadczą o tym, że żyję, że żyję pełnią życia…
Mam pokusy związane z wyglądem, które stoją w opozycji. Jedna z nich to wyglądać tak, jaką siebie lubię – czyli z BMI grubo poniżej normalnego. Nęci mnie też to, że dostaję wtedy mnóstwo pozytywnych komunikatów na temat wyglądu. Z drugiej strony, wiem, że dążenie do tej wagi prowadzi mnie do donikąd i jest igraniem z ogniem, jeśli idzie o psychikę. Druga – za którą podążam, to dojść do stanu równo(wagi) i do budowy ciała, która będzie wynikać z umiejętności odpuszczania, pozwalania sobie na jedzenie zdrowego jedzenia, w tej ilości, w której ciało się o nie ubiega. Zaczynam patrzyć na stare zdjęcia i powoli akceptować, że to nie będą kości. Ale estetycznie i emocjonalnie stoję po pierwszej stronie barykady. Nie poradzę. Istny dylemat Hamleta ;)
Ale myślę sobie, ze kluczem jest jednak nie sugerowanie i nie przejmowanie się innymi, co też zawsze gorąco, mam wrażenie, Mario, promujesz. Kiedy nie porównuję się z innymi, nie uwiera mnie mój wygląd. Kiedy zamykam uszy na to, co inni mówią, wiem lepiej czego chcę. Miałam w przeszłości cały worek z kompleksami, które przekułam w swoje atuty, co więc za problem rozpykać tą kwestię. Znaczy jest tylko jeden – czas.
Największym odniesieniem dla naszych celów powinniśmy być my sami. Tobie nigdy nikt nie jest w stanie powiedzieć co powinnaś robić czy do czego dążyć, bo to Ty siebie znasz najlepiej. Tak jest wprawdzie trudniej, bo trzeba wziąć odpowiedzialność za postawienie sobie celu właśnie na siebie, ale satysfakcja jest większa, bo robimy coś wyłącznie dla siebie.
Marysiu. … Ja za nic nie czuję się tá ” czystá Zimá”. Dobrze mi w kolorach chłodnego Lata. No.., muszę się na coś zdecydować. W czarnych farbowanych włosach np rysy mam mocno rozmyte. Pozdrawiam Cb . Ann
Po doświadczeniach licznych przyznaję wprawne oko w ocenie typu kolorystycznego Marii:)
Muszę w końcu zaakceptować że mój typ to Czysta Zima, a nie jak może wolałabym Chłodne Lato..
W dużej mierze przekonało mnie ubranie czarne nasycone czyli np materiał sztruks a lepiej jeszcze plusz, aksamit, i o ile w tym wyglądam twarzowo,
to już bledsza, sprana czerń mnie postarza.:)
Dzięki Marii już wiem:)
Ann
Kurczę.. a jednak Lato. :) Maria dobrze kieruje żeby samej Siebie odkryć.. Mi bardzo dużo czasu i prób zajęło odkrycie to. Warto było. Pozdrawiam
A może i Zima.. tylko nasycone kolory.. Kurczę.. ile osób tyle opinii czasem.. często w opracowaniach znane osoby sà inaczej oceniane ; (
8 stopniowy podział pomógł mi dopiero określić mój typ kolorystyczny … Mario pozdrawiam Cię
Podpisuję się pod każdym zdaniem tego posta. Ja niestety jestem słabym człowieczkiem, który łatwo ulega pokusom, ale przynajmniej chwale sobie to, że próbuję to zmienić. Zimne, gazowane i słodkie napoje także w lato były nieodzownym elementem mojej diety ale odkąd zaczęłam pić tylko wodę niegazowaną to przestały mi już tak smakować. Z ograniczeniem słodyczy jest gorzej bo jest mi ciężko zastąpić ulubioną czekoladę np. w od końca maja udało mi się sporo ograniczyć łakocie, cieszyłam się z pozbycia kilograma aż tu na koniec roku szkolnego dostałam od dzieci kilka czekolad i uwielbiane przeze mnie Merci. I jak tu się ograniczyć??? Moja wola padła, lecz kilka czekolad rozdałam lub zachowałam jako prezenty dla innych (Merci zostawiłam sobie na wyjątkowe święto:). Zaczęłam za to częściej ćwiczyć. Kluczem do prawdziwego szczęścia jest jak gdzieś ostatnio wyczytałam akceptacja siebie- także swoich wad, co nie idzie w parze z pogodzeniem się z nimi lecz z chęcią ich zniwelowania. Motywacja jest tu bardzo ważna i na prawde trzeba wierzyć we własne siły. A co do kwestii odżywiania i aktywności fizycznej to każdy powinien zrozumieć, że odpowiednie nawyki czynią nas zdrowymi a zdrowie jest wg mnie najważniejsze.
To prawda, na akceptacji dopiero można budować zmiany. I trzeba troszkę zmienić myślenie. Nie zrzucajmy winy na nasze ciała tylko na nasz charakter. Ciało jest jedynie obrazem tego co nam się może nie udawać w kwestii realizacji naszych celów. Ciało pokazuje wszelkie skazy charakteru. Nie dieta i ćwiczenia, ale stan umysłu: to jest kluczem sukcesu.
A ja myślę, że należy zacząć od akceptacji siebie. Może brzmi to banalnie, ale zmienianie siebie podszyte złością na siebie, rozczarowaniem sobą itp. to bardzo niestabilna podstawa do podjęcia jakiegokolwiek działania. Kiedy ma się BMI w normie (a może i lekko poza normą, o ile nie są to ekstrema zagrażające zdrowiu), waga nie powinna być aż takim problemem, żeby zatruwać nam życie! Owszem, można spojrzeć w lustro, postanowić, że źle się czujemy z taką wagą, ale trzeba po prostu zaakceptować to, że teraz mamy taką wagę, stało się!, jak zechcemy, to schudniemy, ale waga nie świadczy o tym jakimi osobami jesteśmy. Nie możemy zrzucić niepowodzeń życiowych na wagę, a jedynie na swoje psychiczne nastawienie, kiedy to kompleksy w naszej głowie nas hamują i zatruwają nam życie. To myśli niszczą nasze szczęście, a nie kilogramy i centymetry!!! Ok, rozumiem złość na siebie, kiedy łamiemy dietę, ale to też wina tego, jak większość osób się odchudza, co zalecają dietetycy. Sama walczyłam z wagą w ten sposób nie raz. Po latach odkryłam zdrową i skuteczną dietę (south beach) i bez płaczu i zgrzytania zębami schudłam 14 kg.
Jeśli chodzi o brak stylu, to szczerze nie wiem jak można się z tego powodu na siebie złościć. Ok, może część z nas nie ma odwagi ubierać się tak, jak chce. Może ich wymarzony styl tak naprawdę nie pasuje do ich typu urody. Może nie mają czasu czy energii na co dzień myśleć o ubraniach (często Ale to przecież TYLKO ubranie. Mogę sobie postanowić, że poprawię swój styl i to jest bardzo radosne postanowienie, dające pole do kreowania siebie, do rozwoju (co dla mnie jest zawsze pozytywne). Ale choćbym chodziła ubrana jak szara myszka, mam osobowość, mam bliskich, robię to, na co mam ochotę. Nie widzę powodu do wkurzenia.
Rozpisałam się trochę, więc podsumuję. Zaakceptuj siebie z takim wyglądem, jaki masz, a paradoksalnie łatwiej będzie ci nad nim pracować. I nastaw się „chcę”, a nie „muszę”. Nic nie muszę. Mogę być grubasem. Ale zasługuję, żeby być zdrowa i szczupła i taka też będę, bo kocham siebie i o siebie dbam.
W pełni się zgadzam. Żeby gdziekolwiek ruszyć trzeba siebie zaakceptować. Ja ten etap mam już za sobą. Chociażbym miała i sto kilo i rozstępy i jeszcze inne rzeczy, które jak widzę ciąża odsłania to kocham siebie w całości: z każdym dodatkowym tłuszczykiem, pieprzykiem, dołeczkiem itd. :) To w mojej głowie znajduje się sterownia, ciało jedynie pokazuje to, co robi głowa. Zmiana sposobu myślenia jest jedynie w stanie przynieść spokój!
Masz sporo racji. To, jak faktycznie wyglądamy, w dużej mierze zależy od nas. Jednak nie tylko od nas. Ja, na przykład, choruję na Hashimoto i dlatego mam problemy z włosami, tyciem, skórą (O pozostałych problemach nie wspominam, bo mówimy tu o wyglądzie. ). To, jak wyglądam, to wypadkowa moich starań lub zaniedbań oraz wpływu choroby, mniejszego lub większego – wszystko zależy od aktualnego stanu organizmu. Fakt, iż choruję, utrudnia mi bardzo osiągnięcie wyglądu, o jakim marzę (nadwaga, sucha skóra, wypadające włosy), ale jeśli nie będę o siebie dbać, to będę wyglądać jeszcze gorzej. Mój cel, ładny wyglad, będzie coraz bardziej nieosiągalny.
Nie porównuj się z innymi, i dawaj naprzód!
Dziadova ma rację. Powinnyśmy patrzeć na siebie tylko z własnej perspektywy nie porównując się do innych. Trudno żebym na przykład wymagała od siebie w ciąży tego samego, co będąc bez brzucha… Albo porównywała swoją wagę do wagi innych kobiet w podobnym stanie. W głowie mam zakodowane, że muszę sama dla siebie być jedynym wyznacznikiem i nie tyle dążyć do jakiegoś celu z moim ciałem patrząc na inne ciała, co obrać taki tryb życia który uczyni moje ciało najszczęśliwszym w ramach moim możliwości. Choroba to jest ograniczenie, które jak najbardziej trzeba przy zakładaniu danego celu wziąć pod uwagę. Masz bardzo trudną sytuację, ale dzięki swojej sile i wytrwałości, pracy nad sobą jesteś w stanie być ponad to.
Masz rację, problem w tym że trzeba mocno nad sobą pracować. Ale to możliwe, zdecydowanie tak. Warto czasami zmusić się do czegoś, czego nam się nie chce, bo satysfakcja jest ogromna.
Moim zdaniem ważne jest by uświadomić sobie, że właśnie nie wszystko od nas zależy. Często (zwłaszcza w internecie:)) spotykam się z postawą „chcieć to móc”, „to tylko od ciebie zależy” i podobnymi hasłami, których wspólną cechą jest ogromna wiara we własne możliwości. Wg mnie to pachnie perfekcjonizmem, który nie uważam za zbyt dobry dla naszego zdrowia psychicznego. Ostatecznie przecież prawdziwe życie takie nie jest, choćby nie wiem co, to są rzeczy w wyglądzie których się nie zmieni – wrodzone proporcje sylwetki, kształt kończyn, włosy i cera, oczywiście do pewnego stopnia mamy na nie wpływ, ale część trzeba po prostu zaakceptować! Polubić siebie, przemyśleć priorytety – czy ciągłe skupianie się osiągnięciu idealnego wyglądu jest warte czasu i pieniędzy, czy naprawdę perfekcyjny wygląd zmieni nasze życie na lepsze, a może bardziej efektywne byłoby przeznaczyć tę energię na coś innego. Dziś ideały jeśli chodzi o wygląd są tak wyśrubowane że dla osoby w moim wieku praktycznie nieosiągalne bez katowania swojego ciała. Stwierdziłam więc że zamiast nad ciałem popracuję nad zmianą swojego podejścia i teraz już obchodzi mnie coraz mniej co otoczenie uważa. Najważniejsze dla mnie jest być zdrowym, sprawnymi dobrze wyglądającym -ale wg moim własnych kryteriów, nie cudzych.
Podpisuję się rękami i nogami pod wpisem Jorun :)
Zgadzam się też z Marią, że nasz wygląd to kwestia wyborów. Mnie też regularnie dopada lenistwo i konformizm, które przesłaniają mi ostrzejsze widzenie tego, czego na prawdę potrzebuję ja i moje ciało. Dokonuję wyborów najprostszych, najszybszych i najprzyjemniejszych. Tymczasem świadomość, czego potrzebuję, żeby dobrze wyglądać i wreszcie być dowartościowaną i zadowoloną z siebie kobietą, spychana jest z pola widzenia…
Zgadza się, mówmy jedynie o tym na co możemy mieć wpływ. Absolutnie niekorzystne jest płakanie i użalanie się nad tym, co od nas nie zależy.
Wszystko to mądre, ale nie podpisze się pod tym tekstem; bo uważam, że kobiety mają skłonność do przesady w tę stronę, że wiecznie analizują i w sobie doszukują się przyczyn, winy i odpowiedzialności. Za to biorąc przeciętnego faceta, ów patrzy w lustro i z reguły widzi na czole wypisane wielkimi świecącymi literami „JESTEŚ SUPER”; po czym idzie do sklepu, wrzuca do koszyka sześć puszek coli i nie rozważa za i przeciw. Kobieta patrzy w lustro i widzi „postaraj się bardziej”, „możesz lepiej”, „ty jesteś odpowiedzialna za to, to i tamto” i masę innych rzeczy. Pewnie wyolbrzymiam, ale akurat ostatnio jestem bardzo wrażliwa na takie rzeczy i po prostu zabrakło mi w tym wszystkim myśli „jesteś ok jaka jesteś i to, że schudniesz czy wyhodujesz piękne włosy, nie uczyni Ciebie bardziej wartościowym człowiekiem”.
To zależy od człowieka, mniej od płci moim zdaniem. Nie widzi mi się obieranie żadnej z opcji, które są takie teraz modne i się wzajemnie wykluczają tzn. w wielkim skrócie myślowym i bardzo, ale to bardzo upraszczając:
1. zaakceptuj siebie taką jaką jesteś i jedz pączki nie martwiąc się figurą, bo będąc grubą i tak jesteś piękną
2. pracuj nad sobą, nie ma wymówek, zawsze może być lepiej, nie jedz pączka, bądź chuda.
Dla mnie życie nie wygląda jak obieranie którejś z tych opcji. Ja siebie akceptuję taką jaka jestem i daję sobie prawo do tego, żeby wpływać na to jak wyglądam. To miałam na myśli pisząc ten tekst. Jeżeli coś zależy ode mnie i mogę to zmienić, bo CHCĘ to zrobić, to to zrobię :)
Ciekawą rzecz poruszyłaś, bo zawsze wydawało mi się, że jak dokonam wyboru i czegoś bardzo chcę, to nie ma takiej siły, która mnie od tego odwiedzie. Ale jednak są, nasze lenistwo to chyba główna, siła przyzwyczajenia, opór by nie przyznać komuś racji, różnie to bywa. Ale chyba najbardziej nam nie wychodzi gdy podświadomie nie robimy tego dla siebie lub tylko dla siebie. Tak sądze, bo jak czegoś mocno chcę, czyli nie patrzę co myślą inni to siła determinacji jest ogromna. Oj jest :)
A to bardzo dobrze, bo są ludzie, którzy robią ogrom rzeczy dla innych, a to, że robią coś dla siebie w ogóle nie sprawia im satysfakcji. A to już jest najbardziej przykre. Dla mnie największą przyjemnością jest zaimponowanie samej sobie :)
słodycze, jedzenie – to moje pokusy
Ale już mniej im ulegam niż kilka lat temu, gdy miałam zbędne kilogramy. Pewnego razu się zawzięłam, zgubiłam, i efekt dzisiejszy tyle mnie kosztował, że te „koszty” skutecznie mnie odstraszają od pokus częściej niż „raz nie zawsze”. No i szkoda mi stracić to samopoczucie, które towarzyszy mi teraz, gdy widzę się w rozmiarze, jaki mi odpowiada.
Fajny blog. Dużo tu ciepła, spokoju, czasem melancholii. Miło się czyta.
Dzięki malina. A więc u Ciebie kwestia wyboru została raz na zawsze rozstrzygnięta. Potrafisz spojrzeć troszkę dalej, bardzo właśnie tego samego pragnęłabym dla siebie i do tego będę celowała ze swoim charakterem :)
Jestem dla siebie przede wszystkim dobra, staram się diagnozować swoje nawyki i to, co mi się podoba i co lubię. W moim domu zawsze zwracało się uwagę na to, co się je (ale w kwestiach zdrowotnych, nie dbania o linię) i mam to wyryte w mózgu. Nie zawsze się tego trzymałam, ale wypicie koli to dla mnie tak jak wejść w butach do pościeli (ale czasem lubię tę colę wypić). Jeżeli postanawiam ćwiczyć, to obchodzę się ze sobą łagodnie – wiem, jaki jest cel i wiem, że jeżeli nie będę regularnie ćwiczyć, brzuszek mi nie spadnie, ale godzę się na to (że może nie spaść). Nie mam do siebie pretensji, bo uważam, żeby w każdej chwili swojego życia świadomie podejmować decyzje. Jest np. wieczór, ja się naprawdę kiepsko czuję i postanawiam, że dziś nie ćwiczę – kropka. W następne dni wychodzę z założenia, że skoro wtedy podjęłam taką decyzję, to znaczy, że była dobra i nie wracam do tego i sobie nie wyrzucam. Staram się patrzeć na siebie obiektywnie, bo wiem, że komuś innemu jestem w stanie wybaczyć o wiele więcej niż sobie.
Bardzo podobało mi się to, co kiedyś przeczytałam gdzieś w internecie – jeżeli robisz dwa kroki w przód, a potem w tył, to to jest cha-cha ;)
No właśnie. Z miłością do siebie!
Czyli pełna równowaga, to coś takiego co i ja dla siebie wymarzyłam. Bardzo mi to powoli idzie, ale już obrany kierunek jest dobry. W pewnym momencie właśnie trzeba się odciąć od tego co było kiedyś i zacząć żyć teraźniejszością. Nie wyrzucać sobie, że coś poszło nie tak, tylko skupić się na teraz i cieszyć się każdą chwilą, która przybliża nas do osiągania realnych celów.
Dziękuję za ten post i proszę Was, dziewczyny: cieszcie się tym, co macie, dopieszczajcie i dbajcie o swoje niedoskonałości. „Wszystko z umiarem – łącznie z umiarem” (to chyba Robert Ludlum, choć bywa przypisywane Oscarowi Wilde). Dążenie do perfekcji bywa przekleństwem naszych czasów – a może mamy za dużo czasu na myślenie o swoim wyglądzie? Mario, Twój blog właśnie dlatego mi się tak podoba, że nie piszesz jak mam wyglądać, tylko jak mogę się czuć – i zepchnąć wygląd na dalszy plan. Jak zamykam oczy, wyglądam jak Halle Berry :) A jak chce mi się narzekać na krótkie nogi (a chce mi się!!!!!!!!!) to sobie przypominam, że jedną nogę miałam chorą i mogłam w ogóle nie chodzić. Ja słodycze ograniczam i staram się trzymać apetyt w ryzach, ale życie ma się tylko jedno i szkoda je zmarnować dla wyglądu. Jeśli już, to zdrowie jest lepszą motywacją, bo staram się swoje ciało szanować. I cieszę się, że na ulicach chodzi tyle dziewczyn ubranych niestosownie do swojej figury: niech jak najdłużej nie mają kompleksów, a potem z latami wypracują sobie styl. Precz z kompleksami!
To ciekawe, że tak często pojawia się ten dylemat- słodycze a jakość życia. Nie ma takiego dylematy w przyrodzie. Jedzenie słodyczy zawsze źle wpływa. Nie istnieje coś takiego jak mała przyjemność w towarzystwie ciasteczka… Słodycze szkodzą. Nie jem ich nigdy i nigdy nie miałam takiego dylematu. To znaczy nie jem świadomie, bo wiadomo, że w dzieciństwie brałam co dawali… Wystarczająco dużo cukru jest w owocach i one wystarczają nawet kiedy przrządzamy tak zwane smakołyki deserowe…
Od czasu do czasu robię badania i poziom cukru mam idealny, tzn. nie brakuje mi nic a nic, owoce dostarczają więc wszystkiego najlepszego słodkiego.
Ja ulegam pokusie robienia z siebie divy i matrony, za wysokie buty, do tego długa spódnica, żakiecik i…gotowy wizerunek matki swojej matki…
Nie wiem po co mi to, ale pomyślę. Mario, dziękuję za podtrzymywanie stanu refleksji. Jesteś wspaniałą osobą!!!
Ja niestety ciągle ulegam takim małym pokusom, które nie pozwolą mi cieszyć się idealną figurą :) Ale za każdym razem, kiedy uda mi się przejść obojętnie obok półki z batonikami czuję się jak bohaterka :D
Pełny sukces za to odniosłam na mojej twarzy. Kiedyś nakładałam pełen zestaw – podkład, korektor, puder – teraz ograniczam to do minimum. Latem wystarcza korektor ( jeśli jest taka konieczność) i odrobina pudru :) Z włosami nadal walczę..
Mario, ten post dał mi wiele do myślenia w ciągu tego weekendu ;)
Bardzo sobie cenię to że piszesz o tym tak wprost i zdecydowanie. Ja też często uciekam w usprawiedliwianie siebie sytuacją/okolicznościami/zachowaniem innych. A tymczasem to ja ponoszę odpowiedzialność za to co robię. I było mi potrzebne, żeby ktoś mi o tym przypomniał.
To co piszesz pasuje mi bardzo nie tylko do sprawy wyglądu, ale wielu innych obszarów w moim życiu. Myślę, że taka konsekwencja rodzi się wtedy, gdy uświadomimy sobie że „wielkie sprawy” składają się z małych kroczków. Np. dobre czucie się w swoim ciele to nie efekt jednorazowej wizyty u kosmetyczki na którą się szarpnę – ale codziennego zadbania o siebie. Tak samo jest z domem, pracą, relacjami z bliskimi. Ja często odpuszczam dla chwilowej przyjemności – a potem żałuję. że nie dałam rady. Ale próbuję :) Też bym chciała żeby pewne rzeczy przychodziły mi bardziej naturalnie… póki jednak pewne sprawy nie weszły w krew, staram się motywować samą siebie do ich robienia, zamieniać „muszę” na „chcę”. I przypominać sobie te chwile kiedy czułam smak zwycięstwa okupionego długotrwałą pracą :D
Bardzo inspirujący wpis :) Jeśli chodzi o walkę z pokusami, to ja już swoją wygrałam, była to jedna z tych bardziej typowych, bitwa z prostownicą, bo ta uzależnia jak narkotyk, kto kiedykolwiek używał, ten wie :) Zniszczyłam włosy, więc chciałam rzucić. Na początku nagradzałam się za każdy dzień bez prostownicy, ale potem zaczęłam oszukiwać samą siebie, że jak raz przejadę, to przecież jakbym nie używała. Potem oddałam ją sąsiadce, ale ta robiła porządki i prostownica do mnie wróciła, co mnie kompletnie dobiło :D I tutaj nadeszła nieoceniona pomoc mojego chłopaka, na którym wymogłam, by za każdym razem gdy użyję „żelazka” był dla mnie oschły, potrzebowałam ekstremalnej metody i już po dwóch tygodniach użycie prostownicy źle mi się kojarzyło, w końcu schowałam ją na dno szuflady i do tej pory tam leży, uważam to za mój mały sukces :)
słodycze w dużej ilości =) codziennie =) nie umiem nie potrafię nie chce przestać =)