Postanowiłam odpowiedzieć zbiorczo na pytanie, które przewija się w mailach i wiadomościach bardzo często. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że około co dziesiąty mail porusza dzisiejszy temat – rutynę w stylu. No więc: jak wyjść z rutyny, jak obejść nasze przyzwyczajenia, jak pokonać nudę i jak wyprowadzić swój styl na ciekawszą, bardziej emocjonującą ścieżkę?
Dla każdego rutyną może być co innego. Najczęściej w mailach piszecie o ciągłym noszeniu się na czarno i jakiejś magicznej, nie do końca dla Was logicznej indolencji w wyborze innych kolorów albo o wpadnięciu w pułapkę uniformu – koszulka, jeansy, trampki. Odezwała się czytelniczka, która tak bardzo zżyła się z uniformem z pracy, że w życiu prywatnym nie umie już funkcjonować bez koszuli. Ktoś tak bardzo zwraca uwagę na jakość ubrań, że nic nie jest w stanie go zadowolić, więc rezygnuje z ekspresji na takim poziomie, jaki sobie wymarzył i z braku laku ciągle jest szarą myszką. Przykłady można mnożyć.
Jest w rutynie coś tak kojącego i ciepłego, że wnikamy w nią głęboko. To taka trochę strefa komfortu – czujemy się w naszej powtarzalności tak bezpiecznie, że boimy się z niej wyjść i zaczynać jakiekolwiek eksperymenty. A niestety prawda jest taka, że bezpieczeństwo w stylu może być dobre, komfort może być względnie zadowalający, rutyna może nam służyć, ale cena jaką za to płacimy jest wysoka. Mówię to z perspektywy własnych doświadczeń, o których zaraz opowiem. Ta cena to brak ekscytacji, zobojętnienie i zaburzenie obrazu nas samych.
Chyba łatwo się domyślić, że dopadła mnie ta najczęstsza z rutyn, czyli zalew czarnego koloru w garderobie. Jest mi w czerni korzystnie. Zauważyłam to bardzo dawno temu. Czerń mnie wyostrza i dodaje energii. Jednakże nie jestem ślepa i potrafię dostrzec różnicę pomiędzy nieumalowaną Marią w czarnej bluzce, a Marią z mocno wytuszowanymi rzęsami i czerwonymi ustami, w tej samej bluzce. W pierwszym przypadku, mówimy o zwyczajnej Marii, niezauważanej raczej przez otoczenie, ale też nie o zombie Marii, która nagle budzi grozę wśród obserwatorów. Maria zombie to byłaby Maria nieumalowana w bluzce o kolorze bladego różu czy mizernego oranżu. Tu jest taka normalna, przyziemna Maria. W drugim przypadku natomiast, mówimy o Marii, która nie przejdzie niezauważona – co to za bogini weszła do spożywczaka, co to za wamp przyszedł po udka, co to za zjawisko wsiadło do miejskiej komunikacji… Oczywiście żartuję, ale samopoczucie rośnie mi po założeniu czarnej bluzki i zrobieniu pełnego makijażu o jakieś 500%. No, ale do rzeczy. Jak człowiek odkrywa jakieś tam swoje pobliże optimum to zaczyna chcieć czuć się w dany sposób częściej. I bardzo upraszcza sobie sprawę. Przynajmniej ja sobie ją uprościłam. Wniosek był bowiem taki – od teraz tylko czarny, to nie będzie już żadnej wtopy. I tak się zaczęło. Wszystkie bluzki w szafie stały się czarne, więc tutaj wybór codzienny był z góry znany. No ale nie zawsze chce się zrobić pełny makijaż, nie zawsze skóra jest świetlista, twarz wypoczęta, a włosy świeże. I nagle standard się obniża, ale czerń pozostaje. Niezbyt inspirująca, ale za to bezpieczna czerń. Zaczyna wiać nudą, ale stoisz przed lustrem i widzisz, że nie jest źle, więc po co coś zmieniać. A w dodatku, tak się przyzwyczajasz do swojego „spójnego” wyglądu, że jakiegokolwiek koloru nie przyłożysz do twarzy, to wydajesz się sobie nieswoja. Pomijam fakt, że przykładasz kolor do tej smutnej, nieumalowanej buzi i nie robisz absolutnie nic, żeby ten kolor zrobił jakiekolwiek hokus pokus dla Twojej urody.
Byłam tam, przyznaję. Wybierałam czerń z musu, z braku inspiracji i dlatego, że mi się nie chciało. A teraz wybieram czerń dlatego, że to jest mój ulubiony kolor, że mnie inspiruje i że mi się chce. Kiedyś to było smutne 100% czerni, a teraz to jest wesołe i świadome 90% czerni w mojej szafie :) Jak więc wyjść z tej czarnej rutyny (czy też jakiejkolwiek innej – koszulowej, trampkowej, szarej, jakościowej, badziewiowej itp. itd.) Jak zrobić, żeby nam się jeszcze chciało? Oto rzeczy, które na mnie podziałały. Proponuję wprowadzić przynajmniej dwie z nich do swojego stylu, a najlepiej wszystkie.
Zrób jeden mały kroczek w inną stronę
Spróbuj znaleźć coś, co będzie bardzo bliskie Twojemu problematycznemu elementowi, ale jednak będzie troszeczkę inne od niego. W moim przypadku to musiał być inny kolor jako punkt zaczepienia. Jak wiecie wybrałam ciemną zieleń, czyli kolor trochę tylko jaśniejszy od czerni, ale nie na tyle, bym czuła się z dnia na dzień jakąś inną osobą zakładając coś ciemnozielonego zamiast czarnego. Zmiany, które są radykalne, mogą spowodować szybszą rezygnację z celu, jakim jest urozmaicenie stylu i powrót do poprzednich nawyków, dlatego lepiej zacząć od dodania do szafy jednej ciemnej bluzki nie w czarnym kolorze, niż wyrzucenia wszystkich czarnych koszulek i zastąpienia ich jasnymi.
Pilnuj makijażu i fryzury – zmuszaj się do tego
EDIT: Zmuszaj się do tego tzn. zmuszaj się, żeby pilnować makijażu i fryzury, gdy idziesz na zakupy, żeby Ci to pozytywnie wpłynęło na samopoczucie. W żadnym razie nie zmuszaj się do makijażu, jak nie lubisz się malować! Ja lubię, ale to wiecie :)
Celem nadrzędnym jest to, żeby nam się chciało wyrwać z rutyny. Niestety przymierzanie nowych ubrań w nowych kolorach, fasonach i ogólnie eksperymentowanie z modą, kiedy jest się dętką bez makijażu, energii i z tłustymi włosami nie jest dobrym pomysłem. Nie ma szans, żeby wyglądać w takim stanie dobrze w jakimkolwiek ubraniu, a już na pewno nie ma szans na radość z zakupów. Mówi się, że nie powinno się chodzić po zakupy spożywcze, będąc głodnym. A ja bym dodała, że dopiero ogarnięta fryzurowo-makijażowo kobieta będzie mogła czerpać przyjemność i pożytek z przymierzania różnych ciuchów. Sugeruję jednak w miarę naturalny makijaż albo taki, który będziemy robić jako standard codziennie, żeby nie zakłamać tego, jak wyglądamy w danych kolorach. Gdy zaczęłam znowu przykładać się do makijażu, nie raziło mnie już tak w przymierzalni sklepowej, próbowanie innego niż czarny koloru. Byłam w stanie podobać się sobie w kobaltowej bluzce i ostatecznie nie wziąć jej tylko dla tego, że i tak jak na tamten czas wydawała mi się za dużą ekstrawagancją. Ale gdzieś w głowie powstała myśl, że taki kolor jest w moim zasięgu. I jak wiecie zdecydowałam się niedawno na taki płaszcz!
Inspiruj się absolutnie wszystkim i bądź otwarta na inspirację
Rozleniwienie w stylu jest pewną formą ślepoty. Inspiracja mogłaby Ci usiąść na twarzy, a Ty tego nie zauważysz. Dlatego trzeba trenować inspirowanie się i odrobinę się otworzyć. Powiedzieć sobie pewnego dnia – świat jest piękny, zobaczmy co ma mi do zaoferowania. O takich banałach jak przeglądanie blogów, pinteresta, prasy nawet nie wspominam, bo to podstawa (tutaj pisałam nawet o tym), ale wierzcie mi, że wszędzie czai się piękno, na każdym kroku. Z czarnego rozleniwienia w dużej mierze wyciągnęły mnie rośliny. Doniczkowe, zielone rośliny, bez żadnych kolorowych kwiatków, takie jak u każdej babci na parapecie, jak teraz na co drugiej grafice w sklepach z rękodziełem i jak na korytarzach uczelnianych, w przychodniach czy urzędach. Spodobały mi się wtedy i do dziś zresztą mi się podobają, jakieś paprotki w postarzanych donicach czy aloesy, które rozrastają się monstrualnie. I ta zieleń jakoś zakorzeniła mi się w głowie, że postanowiłam nie odpuszczać. A co ciekawe, teraz dużą inspiracją są dla mnie owoce, mam ogromną ochotę na soczyste kolory i bardzo się cieszę na myśl o jednym z wiodących trendów tej wiosny – wyrazistych kwiatach na czarnym tle. Mam już nawet jedną taką sukienkę.
Ta pani wygląda sexy, ale im dłużej na nią patrzę, tym większe odnoszę wrażenie, że jest po prostu znudzona.
Dodatki
To absolutnie nic odkrywczego, ale dodatki zmieniają obraz całości. A tkwiąc w marazmie niestety nie przykuwamy do nich uwagi. Dla mnie takimi wyciągającymi mnie z doła dodatkami była biżuteria, którą po prostu kupowałam sobie jak najtańszą, ale za to w dużej ilości, kolorową i taką, którą wiedziałam, że dam radę założyć wychodząc po bułki. Ja wiem, że dużo się mówi o tym, żeby nosić szlachetną biżu, ale sama na sobie widzę, ile dają zwykłe sieciówkowe kolczyki – nie dość, że tanie, to rozweselające i noszone bez powagi. Bo nie śmiejcie się, ale sądzę, że trzeba mieć dużo dystansu do siebie, żeby założyć sztuczną biżuterię, nie wyglądać tandetnie i chodzić z podniesioną głową. A szczytem dystansu jest powiedzieć na głos do kolczyków za 30 zeta – podobacie mi się. Lepszy sztuczny kolczyk, który oddali nas od nudy niż zero kolczyka i ta sama nuda. I to się tyczy torebuni, bucika, paska, szaliczka i czego tam jeszcze nie wymyślimy co zmienia kolejny „cała na czarno nudny zestaw” w „prawie cała na czarno”. A oczywiście mogą to być i droższe dodatki, nie ma sprawy. Chociaż je zostawiłabym sobie na etap „jestem wyleczona z rutyny, teraz się bawię”.
Rób sobie wyzwania
Czym innym jest powiedzieć sobie: dobra przestaję się ubierać na czarno, a czym innym: poszukam koszulki w paski. To pierwsze stwierdzenie jest tak rozmyte, że w zasadzie nie wiadomo, co teraz robić, czego szukać, w co się właściwie ubrać. To drugie stwierdzenie ma w sobie za to okrutną przyziemność, ale to dzięki niej można od razu wkroczyć do sklepu i krzyczeć do ekspedientek: dajcie bluzkę w paski. Dobrze sobie rzucić od czasu do czasu jakieś wyzwanie i nie snuć się po centrum handlowym bez celu, tylko raczej szukać konkretnego ubrania i przy okazji sprawdzić czy coś innego nie wpadnie nam w oko. Można również podchodzić do tematu kreatywnie i próbować dla siebie takich fasonów, jakie zawsze uznawałyśmy za niekorzystnie lub o których nigdy nie pomyślałyśmy, że byłyby dla nas dobre. Mi wyzwanie rzucił bardzo dawno temu Wojtek. Powiedział, że chciałby mnie zobaczyć w żółtej sukience. Chyba się nie doczeka, bo gdy już w końcu jakąś zobaczę, to albo odcień niekorzystny, albo krój beznadziejny, ale przyznam się, że ta wizja mnie samej w żółci jest dla mnie na tyle kusząca, że szukam, cały czas szukam… Ten top chcę zamówić. Wprawdzie nie sukienka, ale będę się przyzwyczajać :)
Przygotowuj ubranie wieczorem
Rano czułam się zaspana, czasem zabiegana i zestresowana tym, że jeszcze trzeba coś wyprasować, wyciągnąć, dobrać itd. Wybór wieczorem ubrania na kolejny dzień oszczędza rankiem typowego scenariusza: nie mam się w co ubrać, czas goni, sięgam po tę samą, wygodną bluzkę co zawsze, na szperanie w biżuterii czasu brak. Wieczorem natomiast mam w sobie więcej cierpliwości, a już na pewno działam z wyraźnie większą finezją niż rano. To właśnie wieczorem jestem w stanie przełamać rutynę następnego dnia, która zaczyna się rano. Wieczór jest kluczowy. Wiadomo, że rano można zmienić zdanie i zmodyfikować wcześniej przygotowany strój, ale to tylko będzie świadczyło o czymś konkretnym, co może być dla nas nauczką na przyszłość. Rankiem może się bowiem okazać, że z jakiegoś powodu, rzeczy wieczorne są niedobre i wtedy i tak wracamy do rutyny. Czy to właśnie nie będzie świadczyło o tym, że jesteśmy skazane na rutynę, tylko dlatego, że nie mamy w szafie odpowiednich zamienników dla nudnych rzeczy? Wtedy warto przemyśleć podejście do stylu, uniformów i fasonów w ogóle.
Ja teraz jestem tak nakręcona, tak radosna, tak pozytywnie nastawiona do mody, tak entuzjastyczna, tak mi się chce, że to przełożyło się na szczęśliwość i energię w innych sferach życia. Jeszcze Wam o tym opowiem w innym wpisie zresztą :)
Nie zrozumcie mnie źle. Ten blog jest pochwałą świadomej powtarzalności w ubraniowych wyborach, konsekwentnego budowania wizerunku i logicznego podejścia do wymyślania siebie. Ale jeżeli same widzicie, że ta przyjemna sfera życia, jaką jest dbanie o wygląd, Was już po prostu nie bawi, to warto trochę pogłówkować i powalczyć o wyjście z rutyny.
Czy wpadłyście kiedyś w rutynę związaną ze stylem? Jak się objawiała? Jak z nią walczyłyście?
Dziękuję, to bardzo potrzebne słowa!
Każdemu zdarza się rutyna. Najgorzej raz odpuścić – potem tylko powielamy błędy wynikające z pośpiechu i zniechęcenia…
Życzę wytrwałości nam wszystkim!
Tak właśnie, raz odpuścić, potem każdego dnia jeszcze trochę i robi się kula śnieżna odpuszczania :)
Bardzo przydatny, niezwykle motywujący wpis. Mnie również (zwłaszcza gdy jestem mocno zapracowana ) ciężko jest zmusić się do czegokolwiek. Wydaje mi się jednak, że proces tego odzyskiwania , przeistaczania sposobu ubierania w moim przypadku nie jest wychodzeniem ze strefy komfortu, a raczej jej odbudowywaniem. Bo jeśli jakiś stan zaczynamy nazywać rutyną miast , np. klasyką, oznacza tylko że przestał być dla nas komfortowy i powinniśmy go dopasować do naszych potrzeb. I zgadzam się, czasem małe zmiany czynią wielką różnicę. Trochę jak pozbycie się malutkiego kamyka z buta kompletnie zmienia jakość naszego życia: )
Wydaje mi się, że Tobie zieleń będzie jak najbardziej pasować. Wydaje mi się jednak, że nie służy ona czystym zimom . Mam wrażenie, że wyglądam w niej jakbym była chora. Jaki odcień wybrać, aby uniknąć takiego efektu?
Ja miałam podobnie rok temu. Naczytałam się na temat slow fashion i minimalizmu tyle, że nagle stwierdziłam, że moja szafa jest zbyt pstrokata! Zaczęłam więc gruntowne porządki, pozbywałam się po kolei ciuchów, oddając je młodszym kuzynkom lub sprzedając na vinted. Doszłam do takiego momentu, w którym miałam w szafie głównie biały, szary i granatowy i szybko zaczęłam się nimi nudzić. Wydawało mi się, że jestem mało wyrazista i znów zapragnęłam kolorów w mojej szafie. Teraz wiem, że trudno byłoby mi wybrać 2 czy 3 podstawowe kolory w szafie. Lubię granat, czy biel/ecru, ale wiem, że potrzebuję również innych kolorów. Cieszę się, że w tym roku jest tyle ciekawych ciuchów w kolorze pudrowego różu :) kupiłam już różowe buty sportowe i baletki – będą super dodatkiem!
P.S. Dziękuję Mario za doradzenie rozmiarowo swetra z działu męskiego H&M – kupiłam granatową bawełnianą S-kę i leży super! :)
Cieszę się z dobrego zakupu :) Właśnie dlatego od zawsze postuluję, żeby nie wprowadzać drastycznych cięć. Lepiej sobie powolutku uświadamiać, co do nas pasuje i drogą powolnej eliminacji dochodzić do upragnionej szafy. Kolory mają leczniczą moc.
mam dokładnie tak samo.. do tego doszła gruntowna ocena jakosci rzeczy przed zakupem przez co nie moge niczego wybrać w sieciowce bo jest nierowno uszyte, materiał słabej jakości. Moja szafa zaczyna swiecic pustkami a ja nie mam w czym chodzic :O
„Pilnuj makijażu i fryzury – zmuszaj się do tego
Celem nadrzędnym jest to, żeby nam się chciało wyrwać z rutyny. Niestety przymierzanie nowych ubrań w nowych kolorach, fasonach i ogólnie eksperymentowanie z modą, kiedy jest się dętką bez makijażu, energii i z tłustymi włosami nie jest dobrym pomysłem.”
Chciałam zauważyć że nie każdy się maluje, po prostu. Zdaje sobie sprawę ze to zdanie nie miało mieć takiego wydźwięku, ale to brzmi po prostu słabo. Wyobrażam sobie jak poczułaby się dziewczyna, która się nie maluje ani nie fryzuje (tylko np czesze) czytając to. Dętka. Bez energii i z tłustymi włosami. Bo to przecież tożsame. Doskonale rozumiem kontekst, ale ten fragment nadal jest strasznie niefortunny. Jeszcze z tym nagłówkiem „zmuszaj się” brzmi trochę jak „musisz, inaczej społeczeństwo ci nie wybaczy, ty brzydka flądro”. Jeszcze raz – zdaje sobie sprawę że nie taki był twój zamiar. Zwracam tylko uwagę na to, że być może warto by się było zastanowić nad pewnymi sformułowaniami, bo to co dla nas jest zrozumiałe (stanowi nasz wewnętrzny język) dla kogoś może być krzywdzące. A czytają Cię różni ludzie.
Chyba nie trzeba być pomalowanym, żeby być stylowym, czy się mylę? Może byłoby fajnie to uwzględnić?
Oczywiście, że nie każdy się maluje. Ja się nigdy nie fryzowałam, zawsze się tylko czesałam, nie maluję się codziennie, zdarza mi się niestety mieć tłuste włosy, być bez energii i wiem, że jak nastąpi kumulacja tych czynników to z udanych zakupów nici haha :) Bardzo dużo sobie dopowiadasz, Twoje prawo do interpretacji, ale słowa o społeczeństwie, użycie zwrotu „brzydka flądra” mija się kompletnie z tym, o czym ja tu piszę i to ja czuję się „skrzywdzona” taką interpretacją.
Zgadzam się z Tobą. Język ma znaczenie i jego precyzyjne używanie ma znaczenie, nawet jeżeli myśl stojąca za takimi sformułowaniami jest całkowicie w dobrej woli. Teksty o zmuszaniu się do makijażu niestety nie kojarzą się dobrze i wymagają szerszego komentarza, nawet jeżeli piszesz je Ty, Mario, i stali czytelnicy wiedzą, że masz na myśli tylko dbanie o swoje własne dobre samopoczucie.
Co do reszty tekstu, to akurat rutyna mi raczej nie grozi :) Ja się ubieram emocjonalnie, rano, kiedy czuję że dzisiaj jest właśnie ten dzień na ubranie czerwonej spódnicy/wielkich kolczyków/potarganych spodni/sukienki/zwykłej koszuli itd. Przygotowywanie ubrań dzień wcześniej niestety się u mnie nie sprawdza :/
Myślę ze mozna bylo wyrazic sie o wiele bardziej fortunnie:-) I rozumiem ten fragment, troszke moze naginam rzeczywistosc, ze traktuje o nastawieniu do zakupow. I otwartym podejsciu-brak makijazu i tluste wlosy odbieram jako metafore bardziej. Wg mnie i tak nieco negatywnie (+ „zmuszaj”) to brzmi, no ale to Twoj blog w koncu. Na mnie podzialalo to nieco zniechecajaco, tak dla swiadomosci:-)
Dokładnie to samo miałam na myśli, wyprzedziłaś mnie z komentarzem :-)
Dobra, już kumam o co Wam chodzi. Słowo „zmuszaj” nie odnosi się do tego, żeby się zmuszać do makijażu, tylko zmuszać się do pilnowania fryzury i makijażu. Wydaje mi się, że to poprawnie napisałam, ale jeśli rodzi jakieś pole do innej intrepretacji to chyba nie :) Czekajcie, zaraz to poprawię.
A mnie to sformułowanie na razi. Tak to w życiu jest, że żeby do czegoś dojść, to trzeba się czasami zmuszać. Tak w pracy jak i w życiu. A jak się już osiągnie cel, to wtedy jest duża satysfakcja.
Niektórym znalezienie własnego stylu przychodzi bardzo łatwo i intuicyjnie a innym nie i wtedy trzeba trochę pracy i wysiłku, żeby osiągnąć cel. Z włosami to jest tak, że „robią” napradę dużo i warto zadbać o fryzurę. Można wypracować wariant minimalistyczny, ale pasujący do danej osoby, np. ja wyglądam dużo lepiej nawet w byle jakim koczku niż w kitce, więc praktykuję ten koczek, którego zrobienie zajmuje mi chwilę. Ważne jest też to, że nie mogę mieć bardzo „ulizanych” włosów, więc robię taki mini tapirek z przodu zanim je zwiążę :-) Takie drobnostki a robią różnicę. Nie chodzi o to, żeby się fryzować jak na bal – myślę, że Marii nie o to chodziło.
Podobnie z makijażem. Też można wypracować sobie wariant zajmujący 5 minut. Czasami wystarczy ładnie podkreślić brwi i wytuszować rzęsy a czasami podkład i mocne usta. Nie chodzi przecież o to, żeby robić z siebie lalkę. Osobiście znam niewiele kobiet, które wyglądają świetnie nawet bez makjażu.
Eee tam. Wiadomo, że każda kobieta lepiej wygląda w makijażu, szczególnie w makijażu typu nude. Tak jak każda kobieta lepiej wygląda z zadbaną skórą, ułożonymi włosami i białymi, wyprostowanymi zębami. Można nie lubić makijazu, ale w makijazu wygląda się lepiej i twierdzenie czego innego to poprawność polityczna lub myślenie życzeniowe. A, mówię o dorosłej kobiecie, a nie uczennicy liceum czy dwudziestolatce.
Dwudziestolatka, z tego co mi wiadomo, jest już dorosła :P Zresztą nie zawsze ma się cerę w na tyle dobrym stanie, żeby móc się obejść bez makijażu.
Ja też się nie maluję: mam ładną i cerę i ciemnie rzęsy/brwi więc nie widzę potrzeby. Ale w moim przypadku różnicę o której pisze Maria robi nastawienie: jak jestem wypoczęta, uśmiechnięta i generalnie nastawiona pozytywnie na nowe wyzwania modowe to od razu we wszystkim wyglądam lepiej. Natomiast jak jestem zmęczona po pracy, albo w kiepskim humorze to wiem, że nie ma sensu próbować nowych fasonów i kolorów bo nie wydobędą ze mnie tego „czegoś”.
Ojej, wiem, że na tym blogu jesteśmy dla siebie ogólnie miłe dlatego chciałam się powstrzymać, ale muszę napisać, że moim zdaniem duuużo sobie dopowiadacie z tą presją społeczeństwa. Mi np. w ogóle mi to przez myśl nie przeszło, Maria nigdy nie pisze o tym jak podobać się światu tylko jak czuć się dobrze. Tak samo to słowo „fryzowanie” jest takie pejoratywne, jakby dbanie o siebie było grzechem jakimś. Czy to, że ktoś sobie zaplecie warkocz to już „fryzowanie” czy „czesanie”? Ale do rzeczy – ja się owszem maluję i wypracowałam taki standard, który robię always, nawet jak jestem chora bo po prostu lepiej się czuję jak się zobaczę w lustrze.
No ale wracając do wpisu to mi szczególnie dobrze robi wieczorne planowanie, a nawet wręcz takie mniej więcej tygodniowe planowanie! Gdybym wybierała ubrania rano pod wpływem zimna i chęci powrotu do łóżka to żyłabym chyba w dużym ciepłym swetrze. A lubię sobie mniej więcej ogarnąć co którego dnia biorąc pod uwagę co i gdzie będę robić. Unikam wtedy częstego powtarzania tych samych ubrań. No i dzięki temu nie ubieram się ciągle na czarno-biało tylko dodaję odpowiednią ilość niebieskiego i różowego :D Pozdrawiam!
A, no i dzięki temu także z powodzeniem prowadzę akcję „sukienka raz w tygodniu” z zamiarem rozszerzenia jej do „sukienka 2 razy w tygodniu” ponieważ naoglądałam się AniaMaluje i na świecie jest zbyt wiele pięknych sukienek aby ciągle chodzić w czarnych rurkach ;)
Haha, to samo pomyślałam o ,,fryzowaniu” ;)
Nie fryzuję się, czasami jak wychodzę to zrobię koka ale to rzadkość. Lubię moje włosy takie jakie są, podoba mi się ich naturalne ułożenie.Też na co dzień się nie maluję. Maluję się od święta i jak mam ochotę albo za dużo czasu. I nie odebrałam tego zdania Marii źle. Zgadzam się z nią, że jak człowiek zaniedbany to najładniejszy ciuch nie poprawi mu samopoczucia. Nie odebrałam tego jako przykazu malowania się.
Od półtora roku noszę prawie wyłącznie sukienki. Zestawienie spódnicy z bluzką, a raczej dopasowanie ich fasonów do mojej figury, wydaje mi się obecnie bardzo trudne do osiągnięcia. W porównaniu z łatwością założenia sukienki o odpowiednim dla mnie kroju, staje się to czymś, z czego z powodu ewentualnego niepowodzenia rezygnuję. Myślę, że nadejdzie moment zmiany, ale na razie korzystam z komfortu osiągniętego stanu.
Rozumiem, jednak jeśli masz ochotę na zestawianie bluzek i spódnic, to ja bym Cię jednak zachęcała do walki :) No na pewno są tam po drugiej stronie tęczy gotowe zestawy spódnica-bluzka dla Ciebie!
Mi moja rutyna nie przeszkadza. Przynajmniej teraz, bo kiedyś miałam kryzys. Kryzys kolorów, bo choć granat, czerń i szary są ładne i uniwersalne to niestety bez makijażu i dodatków byłam nijaka i tak samo się czułam. Kryzys pokonałam dzięki mojemu lubemu, który namówił mnie do przymierzenia koralowej bluzki. No i się zaczęła moja miłość do kolorów i kwiatowych wzorów. A najlepsze jest to, że w gorsze dni nie muszę się malować a i tak wyglądam dobrze. Teraz tylko poszukuje brązowego tuszu :) Czerń nadal jest moją bazą (wystarczy na czarną bluzkę założyć kwiecisty lub zielony sweterek), mój uniform nadal jest mega nudny i przewidywalny, ale to mi się w nim podoba. Myślę, że w wielu przypadkach to znużenie powodowane jest przez to, że na siłę próbujemy wpasować się w jakiś styl i dobierać kolorystykę na podstawie naszych wyobrażeń o tym stylu, zamiast dopasowywać ubrania do nas.
Z pewnością Twoja diagnoza ma sens. Styl jest w pewnym sensie nieustannym szukaniem. Bo nawet w obrębie ulubionego uniformu można wprowadzać małe zmiany i wariacje. Kiedyś na pewno przyjdzie moment, że to samo zaskoczy, ale nie można się po drodze zatrzymywać na długo, tylko trzeba szukać i eksperymentować.
Pilnować się z makijażem i fryzurą to punkt idealny dla mnie. Zwłaszcza z włosami mam problem.
U mnie było tak, że miałam bardzo dużo kolorów, a zero neutrali i często nic do siebie nie pasowało. Gdy zaczęłam czytać Twój blog wybrałam kilka kolorów , w tym neutrali i trzymałam się swojej palety. Zakupy okazały się proste, ubieranie bezproblemowe. Ale właśnie po jakimś czasie poczułam , że wkrada się rutyna. Że brakuje mi kolorów. Nie chcę, aby moja szafa była znów kolorowym śmietnikiem, ale czasem wprowadzam nowy kolor. Jesienią zamarzyl mi się rudy, więc zrobiłam sobie grubasny sweter. Przez kilka miesięcy chciało mi się czerwieni i jestem w trakcie robienia wiosennego sweterka w kolorze ciemnej czerwieni. Gdyby nie to, że dopadły nas wirusy już pewnie bym w nim śmigała, a tak muszę jeszcze trochę poczekać.
Myślę, że będę do tego wpisu wracać wielokrotnie.
Właśnie chyba z kolorami mamy największy problem, jeśli chodzi o rutynę. Jak na moje oko to właśnie to, co Ty robisz jest bardzo sensownym pomysłem na wprowadzenie jakiegoś urozmaicenia do szafy. Wybrać sobie jeden kolorek i wokół niego krążyć. Bo jak się naraz wprowadzi tego za dużo, to potem jest wrażenie takiego nieładu, który przytłacza i najczęściej zmusza do opróżniania szafy. Koło się zamyka niestety.
Witam, twojego bloga zaczęłam czytać kilka tygodni temu i jest to wyjątek, bo blogów nie czytam. Trafiłam tu ponieważ szukałam informacji na temat analizy kolorystycznej. Wciąż nie wiem którą zimą jestem, ale za to znalazłam duuuuużo więcej niż szukałam. Krótko mówiąc jestem pod wrażeniem bloga i pracy jaką w niego włożyłaś. Posty są przemyślane, logicznie posegregowane, do tego super zdjęcia. No a tematycznie… wszystko to co chodziło mi po głowie przez ostatnie miesiące w jednym miejscu. A najważniejsze że wciąż rozwijasz kategorie. To co miałam w zamyśle od jakiegoś czasu dzięki twoim poradom i inspiracjom w końcu wprowadzam w życie. Bardzo ci za to dziękuję.
Dzięki, że mi to napisałaś, bardzo lubię być doceniana, to zawsze jest miłe :) A ciekawa jestem bardzo na jakim jesteś etapie ze swoim stylem. Jesteś już zadowolona? Wiesz jaki kroje i kolory są najfajniejsze dla Ciebie? Masz jakieś określone kierunki w których chciałabyś podążać?
Jakoś tak wyszło że wypracowałam sobie styl smart casual mimo że nie mam dres codu w pracy. Mój uniform to dżinsy, bluzka i żakiet, do tego buty bez obcasu (nie wolno w pracy). Wszystko dopasowane, proste fadony. Niby wszystko ok ale zawsze coś do czegoś nie pasowało. Teraz już wiem że chodziło o kolory. Różne kolory w jednej stylizacji. A jeszcze do tego zawsze kolorowe kolczyki. Nadszedł czas na zmiany. Zawsze lubiłam czerń, biel i czerwień, więc na te koloru postawiłam. Do tego kolor dżinsu i mam super bazę. Cześć ubrań (inne kolory) od razu oddałam, część przechodzi kwarantannę (szarości i żółty). Teraz bym chciała powoli uzupełnić szafę białymi bluzkami i w stylu boho, kolorową torebką, jakąś orientalną biżuterią oraz luźniejszymi żakietami. W skrócie myślę o utrzymaniu stylu smart casual w prostym wydaniu i uzupełnienie go dodatkami w stylu orientalnym. Jak myślicie zda to egzamin?
Wydaje mi się to być klarownym planem. Trzymam za Ciebie kciuki, bo mi osobiście ta wizja bardzo się podoba :) Dodatki w orientalnym stylu są super pomysłem do przełamywania prostoty!
Wpis bardzo interesujący. Bo ja wciąż miotam się pomiędzy szafa minimalistyczną, chęcią ograniczenia zakupów i znalezieniem na nowo własnej palety kolorów. Ale od początku – jestem dzieckiem okresu niedoboru (tak, tak, takie matuzalemy też czytają Twojego bloga – rzeczy w dzieciństwie to przeróbki lub odziedziczone po ciotecznych siostrach. Ubierana przez Mamę w grzeczne sukienki na studiach czułam się fatalnie (ubrane w Pewexie koleżanki miały chyba niezły ubaw).
Pamiętam pierwsze jeansy kupione za ciężko zarobione dolary.!!
Potem była praca, dzieci, po których zmieniły mi się wymiary (ciąża, karmienie, ciąża , karmienie – a niestety w moim przypadku karmienie nie było wprost proporcjonalne do chudnięcia).
Potem praca i konieczność mundurka, ale też większe możliwości finansowe no i rynek, który dawał wiele możliwości wyboru. Zachłysnęłam się tym – szafa bez ładu i składu i ciągły dylemat – co ubrać.
Teraz, również dzięki lekturze, mam większa świadomość własnej sylwetki. Pozbyłam się kilku worów ubrań i zaczęłam codzienne spisywanie tego co mam na sobie (dziękuję za podpowiedź).
Odnośnie kolorów – w mojej szafie dominuje czarny i biały (koszmarna ilość białych bluzek – trzeba to przetrzebić, ale ciągle mi żal, bo były dosyć drogie, są z b. dobrych materiałów, a talentu i cierpliwości do sprzedaży mi brak),
W pewnym momencie uznałam, że coś z tym trzeba zrobić – zwłaszcza, że zmieniłam kolor włosów, a dokładniej jestem naturalnie siwa, przy mojej dosyć ciepłej tonacji cery i brązowo-zielonych oczach trudno mi się było na coś zdecydować (i nie mogę w związku z tym się zdecydować na to jakim typem jestem, pomimo dokładnej lektury b. ciekawie przygotowanych przez Ciebie opisów). Przymierzałam klasyczne kolory siwych pań czyli blady różowy, fiołkowy, lub rozbielony fiołkowy – fatalnie. Brązowy, beżowy – tak sobie, a raczej wyglądam nijako. . Aż przez przypadek kupiłam kobaltowy sweterek – jak nastolatka, bez przymierzania, bo mi się podobał na manekinie. I to było to. Zamieniam stopniowo białe koszule na niebieskie – i złapałam się, że wpadłam w kolejną pułapkę rutyny czyli nic poza niebieskim i jego odcieniami. Teraz próbuję nieco morelowego. Letnie spodnie kupione w Tchibo w kolorowe kwiatki i do tego morelowa tunika !!!. Latem czuję się w tym zestawie jak 0,5 mln dolarów. Letnie sukienki też stopniowo wymieniam na kolorowe – a dominowały czarno – białe.
Myślę, że problemem teraz jest nadmiar – internet, sklepy stacjonarne i inne możliwości nas ogłupiają. Dobrze, że jest ktoś taki jak TY.
Dziękuję za blog i nieśmiało proszę o kilka rad dla siwowłosych Pań – rada o błyszczyku na ustach bezcenna, choć zimą pozwalam sobie na krwistą czerwień, a co tam niech mnie widzą!!.
Omg, matuzalemy – padłam. Będę sama tego używać, świetne to jest :) Ja Ci powiem Tereska (uwielbiam to imię), że jak zamykam oczy i widzę siebie w siwych włosach to jestem za każdym razem w tej wizji wręcz obładowana srebrną biżuterią. Wiem, że to takie trochę banalne polecać srebro przy siwych włosach, ale mi to się jakoś mocno zakorzeniło w głowie. Super, że próbujesz dla siebie takich odważnych kolorów. A ciekawa jestem jakby Ci było w bardzo soczystej fuksji i do tego właśnie srebrnej biżu… A tę biel to idzie docenić, zwłaszcza w towarzystwie mocnych ust i jakiegoś ciężkiego srebrnego naszyjnika moim skromnym zdaniem.
Fuksja, rzeczywiście dobrze mam taką sukienkę wieczorową i nie jest źle – włosy ma teraz krótkie więc do tego zakładam takie duże kolczyki retro – postarzone srebro, błyszczące coś (nie wiem) i coś co przypomina ciemnoczerwone drobinki rubinów – . A srebro tak – i to dużo, a do czerni z jakimś kolorem – koral lub turkusy . Jesteś świetna!! A blog dla siwych Pań to polecam Accidental Icon. Super – ale na szczupłej to wszystko wygląda lepiej. Przy okazji – poprzednio zapomniałam napisać – najważniejsze zaakceptować siebie, swój wygląd, rozmiar i skupić się na zaletach, a nie na wadach co my Polacy i Polki lubimy najbardziej . To mi zajęło trochę czasu – ale warto nad tym popracować. Pozdrawiam serdecznie.
Tereso, zastanów się jeszcze, czy chcesz pozbywać się białych bluzek. Jeśli są, jak piszesz, dobrej jakości, to dodają klasy, łatwo Ci będzie łączyć je z innymi kolorami, a ponadto odmładzają, jeśli na takim efekcie Ci zależy. Nie trzeba od razu iść w kontrasty czarno-białe, może bardziej miękkie połączenia kolorów byłyby odpowiednie dla Twojej urody? Pozdrawiam serdecznie.
A ja, mimo, że nie mam nawet w połowie określonego swojego stylu, też wpadałam w pułapkę zwaną rutyną. Taki mały paradoks ;) I w sumie wiem, czym to było spowodowane, i wszystkie te czynniki są równoważne. Po pierwsze pierwsze – zbyt dużą ilością ubrań i bałaganem w szafie. Po drugie pierwsze – zbyt dużą różnorodnością ubrań, niespójną garderobą, czasami „nie moimi” ubraniami, kupionymi pod wpływem mody, innych osób. Po trzecie pierwsze – ubieraniem się „na chybcika”, w pośpiechu, bezmyślnym zakładaniem na grzbiet tego, co mi w porannym zabieganiu w ręce wpadło ;) (vide – nie szykowaniu sobie stroju wieczorem). Po czwarte pierwsze – zwyczajnym wygodnictwem, wygodą, która sprawiała, że potrafiłam miesiącami chodzić w tych samych ubraniach, w których czułam się komfortowo. I nie znaczy to, że miałam swój styl, nie znaczy też, że wyglądałam niekorzystnie. Ale nie wyglądałam tak, jak chciałabym wyglądać, jak chciałabym, żeby widzieli mnie inni. Nie wywierałam swoim strojem takiego wrażenia, jakie pragnęłabym wywierać. Słowem – ja realna nie przystawałam do swoich wyobrażeń o sobie ;) I w sumie nie wiem, czy to też tak do końca niedobrze… Bo w rezultacie, mimo braku określonego stylu, wyglądałam, jakbym miała uniform, jakbym to, co noszę wybierała świadomie…Jakby pułapka Twojego Mario czarnego koloru dopadła osobę świadomą modowo ;) Ale filozofuję :D ;)
Od siebie dodam dwie rzeczy.
Pierwsza – warto robić sobie zdjęcia w ubraniu. Niekoniecznie prowadzić bloga etc. ale po prostu, codziennie robić zdjęcie w lustrze. Świetnie pomaga to w szukaniu swojego stylu, w ocenie tego, jak wyglądamy, co nam pasuje, a co nie. Ja od razu zaczęłam wystawiać się na krytykę na blogu i na instagramie, co też jest pomocne. Wiadomo, różne są gusta, ale czasami wśród komentarzy typu „wyglądasz super, zapraszam do mnie” znajdą się komentarze naprawdę wartościowe, chociaż bolesne ;) I spojrzenie na swoje zdjęcia z perspektywy czasu, pozwalające wyłapać powtarzające się elementy, na bazie których możemy budować swój styl, a czasami wywołujące efekt plaskacza w czoło i tekst „bosz, jak ja mogłam to na siebie założyć” – bezcenne!
Druga – kwestia makijażu. Nie odnoszę się do osób, które się nie malują, to ich wybór. Ale jeżeli się malujesz to spójrz na siebie obiektywnie. To trudne, wiem. Ale makijażem można zrobić sobie sporą krzywdę. Jako wizażystka często widziałam nastolatki, które wpadały w pułapkę modnego makijażu, który nijak im pasował. Starsze kobiety, które nie zmieniały sposobu malowania się od 20 lat, a przecież czas robi swoje. Dziewczyny, które zakrywały swoją naturalną urodę toną kosmetyków, perfekcyjnym konturowaniem i zaznaczaniem brwi od linijki… Czasami warto złamać schematy i pójść pod prąd ;) Bo całe szczęście, makijaż można w każdej chwili zmyć. To samo tyczy się włosów ;)
Tyle ode mnie :) Pozdrawiam!
Fajnie to wszystko ujęłaś. Robienie zdjęć i oglądanie siebie z perspektywy czasu jest owszem bolesne, ale oj jak się można dużo nauczyć. Dzisiaj przeglądałam stary album i kurczę – jakieś koszulki do pępka, ramiączka od stanika wywalone na wierzchu, ale to i tak miało swój urok. Część bym tylko trochę zmodyfikowała, ale potrafię powiedzieć, że to i tak cały czas ja :) Zmiany są potrzebne, ale też potrzebne jest znać siebie i chronić swoją tożsamość. Dlatego właśnie przestrzegałabym przed braniem sobie aż tak do serca rad innych. Tak jak słowami krytyki nie warto się załamywać, tak nie należy do końca lubować się w ciepłych słowach :) Ale to na pewno coś wniesie, znać opinię innych.
Nawet o tym nie wspominałam, bo ochrona tożsamości i przesiewanie komentarzy internetowych przez gęste sito jest dla mnie oczywiste. Pamiętam, że gdy zaczynałam nagrywać filmiki na yt, to oprócz pozytywnych komantarzy pojawiały się takie mega hejterskie, i zanim się na nie uodporniłam to przelałam sporo łez. Nie rozumiałam, dlaczego anonimowość w sieci wyzwala wśród niektórych najgorsze instynkty, dlaczego ludzie są tacy złośliwi i pełni nienawiści… Ale dosyć szybko przyjęłam to na klatę i przestałam się przejmować ;) Ba, zaczęłam się z tego śmiać :D Ale faktycznie, co wrażliwsze osoby mogą wyjść z takiego starcia poranione… Tak samo mogą się rozpływać pod wpływem pochlebst, nie zawsze szczerych, często pisanych, bo w necie tak wypada, posłodzić trochę ;) Ale liczę na to, że osoby zaczynające przygodę z netem mają tego świadomość i same też chociaż trochę przestrzegają netykiety ;)
Wybrałaś bardzo dobry moment na taki wpis. Jest przedwiośnie, wiele osób (jak i ja) jest już zmęczonych zimą, która w tym roku pokazała swoje surowe oblicze, a codzienne wybory ubioru były podyktowane głównie względami praktycznymi, więc było powtarzalnie i nudno, choć poprawnie. Idzie wiosna, będzie można nieco bardziej zaszaleć ;)
To też racja. Ja już teraz jak patrzę na jakieś ciemne kolory w sklepie to mówię NIE NIE, teraz to już ma być tylko lekko :)
Tak, najgorzej, jeśli ten styl jest wynikiem nie decyzji o czymś a braku decyzji o czymś innym. Wcześniej czy później przestanie to wystarczać. Ja tkwię w pułapce spodni dżinsowych, z wygody, wzajemnej miłości itp ale mam ochotę na więcej, tylko nie wiem na co i tak tkwię latami w tych dżinsach.
Miałam to samo! Zawsze w dżinsach, całe życie, bo prosto, wygodnie, bo rzekomo do nich wszystko pasuje. Aż kiedyś, po ciąży nabyłam na przecenach kilka par spodni innych niż dżinsy (choć niektóre z nich miały fason typowych denimów, tak łatwiej zaczynać). Zakładałam je czasem do pracy, aż w końcu w mojej głowie zaświtała myśl, że spróbuję przez tydzień :D nie zakładać dżinsów. Dla odmiany. To było kilka lat temu. Wyobraź sobie, tak mi się spodobało, że teraz w zasadzie nie noszę ich wcale. Od tej decyzji zaczęło się moje zainteresowanie ubiorem, stylem, zaczęłam zastanawiać się nad tym, co zakładam i powoli budować swoją garderobę. Z perspektywy uważam, że dżinsowy detoks to była dla mnie najlepsza decyzja. Teraz zaczynam rozważać kupno jakichś dżinsów, choć obawiam się, że ich duża uniwersalność mnie rozleniwi i z wygody będę je wybierać zbyt często.
Detoks dzinsowy to byłby dla mnie prawdziwy hardcore. Latem to jest ok ale teraz? Może powinnam spróbować, ale tydzień, TYDZIEŃ? Problemem jest to, że w niczym innym nie czuję się bardziej sobą, tak wygodnie jak w swojej własnej skórze.
Ale rozważę to, choć wiem, że będzie trudno.
Wiem, że hardkor :D Nie da się tak już, od jutra, bo trzeba mieć zamienniki, czyli kilka par innych spodni, może podobnych stylem, ale nie z denimu. Potrzebne też będą buty, które by do nich pasowały. Wymaga to trochę wysiłku, ale może być ciekawym doświadczeniem.
Moim zdaniem właśnie bycie, że się tak wyrażę proaktywnym w modzie jest 1000X bardziej satysfakcjonujące niż zdawanie się na to, co poniekąd samo zaczyna wynikać z naszych najczęstszych decyzji zakupowych. Nie zawsze tak myślałam, ale teraz jestem zwolennikiem brania wszystkiego w swoje ręce :)
Nuda sprowadziła się u mnie do szarego, granatowego i czarnego. Do leginsów i bluzek na ramiączka. Oczywiście nie bez znaczenia miało to, że akurat urodziłam, w leginsach nic nie gniotło, a z bluzki łatwo można było wyciągnąć cyca. A teraz przestaje karmić. I wychodzę poza ramy – kupiłam kolorową szminkę i używam jej. Kupiłam sukienkę bordową i wyglądam w niej <3 Powoli, powoli wprowadzam kolory jednocześnie wykorzystując to co mam :) Często do wprowadzenia koloru zmuszają mnie zakupy w ciuchlandzie. Zawsze robię selekcję – najpierw wybiera to co mi się podoba, potem odrzucam nie moje kolory, potem mierzę i zostawiam to co pasuje. Zazwyczaj kończy się na jednej – dwóch rzeczach w niestandardowych kolorach. Nie ma wyboru wtedy trzeba wziąć :D
Dobry algorytm do robienia zakupów w lumpeksach <3 Też troszkę się czułam ograniczona przez karmienie, ale z drugiej strony troszkę wtedy przyzwyczaiłam się do koszul i już nie wydają mi się takie straszne jak kiedyś :)
O tak.. koszul mam teraz tyle co w życiu nie miałam. I co zaskakujące – dość często je ubieram ;)
Czerń zamieniłam odcieniami szarości i tak jak mówisz bawię się dodatkami np. wzorzystym szalikiem. Czerni jestem wierna jeżeli chodzi o buty, torebki i kurtkę skórzaną, dzięki czemu o tych elementach nie muszę myśleć, by wszystko znowu grało ze sobą i z resztą ubrań. Na wiosnę i lato szaleję z jaśniejszymi barwami nawet spodni,sukienek i zaszalałam kupując do tego pudrowo różowe sandałki czy białe trampki:)
Co do makijażu i fryzury zgadzam się, minimum taki codzienny standard warto mieć na sobie podczas robienia zakupów ubraniowych. Pamiętam jak ciężko mi było, gdy zapuszczałam naturalny kolor włosów i kolor farbowany pomimo, że trafiony w naturalny, to odrost wyglądał tak szaro i nie atrakcyjnie, że miałam jedynie ochotę kupić farbę do włosów!
Też bym chciała jakieś kolorowe trampki na wiosnę. Kupiłam dzisiaj sukienkę w kwiatki i poczułam, że już zaraz spadnie ten cały ciężar ciężkich kolorów i zdjęcia będą ładne na tle drzew z liściami. Szarość też jest bardzo niebezpieczna, bo wtedy wmawiamy sobie, że to w końcu nie czarny, nie będzie takiej rutyny, a potem tylko szary i szary :)
Witam,
ja niestety ciągle błądzę w poszukiwaniu stylu i dotarciu do swojej bazy kolorystycznej.. im więcej się naczytam, im więcej dostrzegam możliwości – tym bardziej czuję się zagubiona w tym wszystkim.. eh „wiem że nic nie wiem” – można by rzec :) dlatego zapytam wprost: czy na blogu pojawi się jeszcze możliwość skorzystania z analizy kolorystycznej i stylu, a jeśli nie to może któraś z czytelniczek może polecić osobę która robi to tak profesjonalnie jak autorka bloga.
Hej Mia, dziękuję za zaufanie :) Będzie taka możliwość, dotycząca analizy kolorystycznej. Będę o tym informować na blogu!
O, fajnie, że wracasz do analizy kolorystycznej :D Aż jestem ciekawa, jak byś mnie oceniła, bo w szkole wizażu w której się uczyłam nauczycielki stwierdziły, że wymykam się kanonom zarówno kolorystycznym, jak i analizy sylwetki :D Byłam nieklasyfikowalna, jedyna w swoim rodzaju :D Całkiem to fajne było, chociaż życia nie ułatwiało i nie ułatwia :D
Tez mam co do siebie wrazenie, ze wymykam sie kanonom. Po pobieznej analizie wydawalo mi sie, ze jestem stonowanym latem, ale jak popatrzylam na wskazane kolory, to bylo jasne, ze to kompletnie nie to – w wiekszości kolorów stonowanego lata wygladam kiepsko. Potem zaczelam sie przygladać stonowanej jesieni i cieplej wiośnie (mój naturalny kolor wlosów to truskawkowy blond, wiec z ta ciepla wiosna coś jest na rzeczy), ale wydaje mi sie, ze tak do końca nie jestem zadna z nich. A z analizami sylwetki jest jeszcze gorzej :D Po prostu jestem, jaka jestem :)
Może warto byłoby , żebyś poszukała analizy kolorystycznej, w której jest więcej niż 12 typów kolorystycznych. Ja absolutnie nie odnajdywałam się w analizie, w której były 4 typy urody, przy 12 też nie byłam pewna, więc szukałam dalej. I dopiero analiza z 16 typami wystarczyła. A są jeszcze bardziej szczegółowe. Może się wydawać, że to przesada, ale radość, kiedy w końcu znajdzie się swój typ kolorystyczny jest naprawdę duża.
Z tymi analizami z wieksza ilościa typów mnie zagielaś – nie wiedzialam, ze takie istnieja! Na pewno poszperam, dzieki! :)
Rozumiem to o czym piszesz, ale sama próbuję teraz trochę w drugą stronę. Nie inspirować się. Nie patrzeć na wszystko przez pryzmat estetyki. Nie myśleć ciągle o wyglądzie, o nowych zestawieniach, nie przeglądać się w każdej mijanej płaskiej powierzchni, nie robić sobie ciągle zdjęć. Dlatego schowałam wszystkie kolorowe kosmetyki, wszystkie kolorowe/nietypowe ubrania, dlatego rezwałam ze ścian wszystkie plakaty z inspiracjami, przefarbowałam włosy. Na razie chodzę w rurkach/dresach i ciemnych koszulkach albo bluzach. Bez makijażu, włosy związane. I jest mi ciężko, chociaż to dopiero tydzień, ale chcę skupić się na czymś innym niż własny wygląd. Może później wrócę do dosyć wypracowanego stylu (taki hipsersko-żulerski), do makijażu, kolorowych włosów, ogólnie do zwracania na siebie uwagę. Ale teraz chcę odpocząć, chcę być szarą myszką, która zakłada kurtkę adidasy i wychodzi z domu.
Pytanie czy wtedy jestem soba. Czy to nie dzialanie wbrew sobie ?
A ja właśnie wtedy, gdy mam ściśle określony styl, czuję się wolna od myśli, co na siebie włożyć. Ubranie się przychodzi łatwo i prosto. Mogę zajmować się innymi ciekawymi aspektami życia.
Takie momenty też są potrzebne. Ja jestem teraz na fali, unoszę się i wychodzę z tego stanu, gdy wygląd był rzeczą drugorzędną, więc przeżywam coś dokładnie odwrotnego do Ciebie. I czuję się z tym bardzo dobrze :)
„mówimy o Marii, która nie przejdzie niezauważona – co to za bogini weszła do spożywczaka, co to za wamp przyszedł po udka, co to za zjawisko wsiadło do miejskiej komunikacji…” Padłam – bo to prawda :D
Zimą przełamałam rutynę w prosty sposób: kupiłam mocny różowy sweter. Niestety każde genialne rozwiązanie z czasem może się zamienić w rutynę. Dlatego praca nad stylem jest nieskończonym poszukiwaniem i stawianiem sobie wyzwań :)
Moja rutyna jest spowodowana głównie wysokimi wymaganiami co do jakości ubrań i wyobrażaniem ich sobie w każdym detalu, kiedy chcę coś kupić.
Ja jestem bardzo przyziemna i lubię planować, więc znalazłam sobie taki sposób: na pintereście zbieram tylko stylizacje, które 1) jestem w stanie stworzyć z moich własnych ubrań; 2) tworzę na co dzień 3) podobają mi się i mam realny plan, żeby je zrealizować, jeśli coś kupię. Wstawiam też zdjęcia pojedynczych ubrań, które mam albo planuję kupić. Nie zawsze jestem dosłowna, czasem zapisuję coś tylko ze względu na kolory albo atmosferę.
Jeśli moja tablica robi się nudna, to mam motywację do zmian. Wtedy zastanawiam się, jak przełamać rutynę. Szukam innych stylizacji albo myślę nad dodatkami.
Sama świadomość też dużo zmienia:) Bo jeśli założę swój bezpieczny uniform z nudnego zdjęcia ale wiem, że jutro mogę założyć coś ciekawszego, bo mam i umiem, to sama czuję się ciekawsza :)
Zdroworozsądkowe podejście do inspiracji :) Też miałam to przez pewien czas, ale potem doszłam do wniosku, że jednak zbyt mocno okrajam ilość zdjęć i podchodzę zbyt dosłownie do ich zbierania. Dlatego mam trochę większy margines tego, czy coś jest praktyczne. Wręcz pozbawiam się z dnia na dzień wszelkich zahamowań i już jestem w stanie znaleźć w samym podobaniu mi się zdjęcia wystarczający punkt zaczepienia :)
Może kiedyś też do tego dojdę na drodze ewolucji :)
Mnie z rutyny wyleczyło wyzwanie, czyli 365 dni w spódnicy (lub w sukience). Od początku listopada miałam na sobie spodnie tylko raz. I znowu czuję tę ekscytację, kiedy wieczorem myślę „w co się jutro ubiorę?”. Dzięki projektowi odważyłam się na zestawy, o których wcześniej nie myślałam. A to mi było potrzebne po rutynie macierzyńskiego :)
Kochana, podziwiam Cię. U mnie to jest tak, że w teorii sukienka jest najłatwiejszym ubraniem, ale jednak zawsze kończy się na jeansach czy jakichś miękkich spodniach – mówię tu o chodzeniu po domu. Natomiast jak mam wyjść na dwór to też najłatwiej wybrać jeansy, mam wrażenie, że do sukienki trzeba być zawsze jakby bardziej „zrobioną” :)
Temat rutyny mam w głowie od co najmniej dwóch tygodni. Przyszedł marzec, wypadało by zrobić porządki w szafie, wymienić zimowe rzeczy na lżejsze, ale jakoś wcale się na tę myśl nie cieszę.
Mniej więcej 2 lata temu stworzyłam sobie capsule wardrobe – niedużą (max. 22 sztuki na sezon, licząc buty i wierzchnią), w miarę praktyczną, ale po takim czasie już dla mnie nudną. Kolory – beż, biel, granat, czarny. Mam dosłownie 3 sztuki ubrań w innych kolorach (sweter, żakiet, top). Mój styl krąży wokół minimalistycznego normcore – zazwyczaj jeansy, sweter, botki, latem t-shirt i baletki. Ziewam.
Mam ochotę na coś bardziej kobiecego, na rozkloszowane spódnice i retro bluzki, mocniejszy makijaż. Problem jest taki, że nie lubię zakupów, zwłaszcza odkąd stawiam na jakość i prawie za każdym razem wracam ze sklepów z pustymi rękoma, bo nic mnie nie zadowala. Nie chcę też, by szafa znowu mi się niebezpiecznie rozrosła, bo nawet mając mało ubrań, i tak nie jestem w stanie eksploatować wszystkich. Nie wiem też, w jakich kolorach mi naprawdę dobrze. I tak sobie tkwię pomiędzy wizją a rzeczywistością, a ograniczony budżet też nie pozwala zaszaleć ;-)
A ja bym w takim razie poszukała na Twoim miejscu jakiejś pięknej spódnicy wzorzystej. Pewnie będzie się dobrze komponować z prostymi górami i przełamie nudę. Gdy uda Ci się znaleźć tę jedną, łatwo ocenisz czy Ci się ten trop podoba. Jakaś piękna, rozkloszowana spódnica tu by była potrzebna :)
Na pewno popadłam w rutynę, ale czy to mi przeszkadza? Nie, choć czasem mam ochotę na ożywczy element i dorzucam do całej tej czerni białą torebkę. Jeżeli coś świetnie się sprawdza, a ja nie jestem tym znudzona, nie zmieniam tego :)
Fajnie, bardzo mi się podobają białe torebki zestawiane z czarnym ubraniem. Mam wrażenie, że biała galanteria jest niedoceniana.
Kilka razy w życiu ugrzęzłam w rutynie. Zdarzyło mi się to na studiach, gdy w szafie miałam kompletny chaos – wszelkie możliwe style i kolory. Na dodatek wszystko wygniecione, wymieszane jak zupa w garnku i ściśnięte w jedną wielką kulę, bo było tego po prostu za dużo. W efekcie z bieliźniarki wylewały mi się turkusowe kabaretki, fantazyjne krawaty, które wtedy zbierałam etc., a po wydziale snuł się ponury stwór w nudnych dżinsach i wciąż tym samym, rozciągniętym golfie.
Ponownie zakałapućkałam się w momencie, gdy rodzaj wykonywanej pracy (biurowa) wymógł na mnie grzeczny, bezpłciowy styl ubierania. Zinternalizowałam te ołówkowe spódniczki, wysoko kończące się bluzki i małe sweterki tak dalece, że nie bardzo wiedziałam, w co tak naprawdę wolałabym się ubrać. Efektem był – nazwijmy to uprzejmie – eklektyzm, monotonia i rozmemłanie. Wiem dziś, że nigdy się tak naprawdę nie odnajdywałam w eleganckich, stonowanych krojach i kolorach. Czuję się w nich przycięta do poziomu trawnika.
Od paru lat jestem freelancerką. Po raz pierwszy w życiu świadomie rzeźbię i dopieszczam swój styl. (Na etat już nie wrócę – konieczność dopasowywania się do cudzych zasad zburzyła by mi to misterne equilibrium.)
Szczerze mówiąc, nie mogę sobie Ciebie takiej ugrzecznionej za bardzo wyobrazić. Pomijając Twój styl ubierania, to samo to jak się wysławiasz wskazuje raczej na osobę, dla której niemożliwością jest popaść w rutynę i to jeszcze w taką „bezpłciową”.
No, wyglądałam nieszczególnie. :D Choć panowie się za mną mocno na ulicy oglądali. Fetysz szparkiej sekretarki mocny w narodzie. :D :D
Ja jestem rozdwojona pomiędzy konsekwentnym trzymaniem się kilku wybranych kolorów i krążeniem wokół nich, a pstrokacizną, tym bardziej, że mój typ kolorystyczny (Czysta Zima) jak najbardziej taką pstrokaciznę dopuszcza. Podtypy stonowane mają w tym względzie ułatwienie, bo ich palety to w istocie różne wariacje kilku kolorów układające się w harmonijną całość. Harmonia typów kontrastowych z kolei opiera się na mocy koloru.
Z jednej strony nie chcę, żeby ta rozmaitość kolorystyczna doprowadziła mnie znów do eklektyzmu i zaburzyła obrany w duchu kierunek. Z drugiej strony wiem, że nie wytrwam w postanowieniu o ograniczeniu się do zaledwie kilku kolorów. W zeszłym roku odkryłam np. limonkową zieleń i okazało się, że w tym „oczowalnym” kolorze wyglądam naprawdę korzystnie. Może Ty Mario, masz jakiś pomysł, jak rozwiązać ten dylemat: dopuścić różne kolory w szafie, przy jednoczesnym nie dopuszczeniu do eklektyzmu?
Pozornie rutyna mi nie grozi, mam dość urozmaicony styl. Kiedyś słyszałam teksty typu – ubieraj się w jeden, maksymalnie dwa style, unikaj kiczu… ale dlaczego, skoro mnie tyle nurtów pociąga? Rockowy, orientalny, militarny, glamour – po co z tego rezygnować? :) Ostatnio flirtuję z militarnym stylem i to z dużym powodzeniem :)
Chociaż…. tak. Wpadłam w pułapkę rutyny.
Ciągle nosiłam spodnie. Bo jest w nich wygodnie, tak przyjemnie i nie trzeba ubierać rajstop. Pomimo, że mijam kobiety ubrane w casual business, a nawet informal, to jakoś mi się nie kwapiło ubierać w sukienkę albo spódnicę. Wczoraj udało mi się ubrać w białą, dopasowaną sukienkę – od razu posypały się komplementy ze strony pań i panów :))
Z drugiej strony… to jest pierwsza zima w życiu, podczas której naprawdę czułam się dobrze ubrana. Wyrzuciłam zapinane sweterki na guziczki, których od zawsze nie cierpiałam, zastąpiłam ją dżinsową kurtką, dopasowanymi swetrami i militarną kurtką z bawełny.
Trzeba korzystać z tego, że kobiety raczej nie chodzą jakoś często w sukienkach i spódnicach i robić tym wrażenie :) Biała dopasowana – no ładnie… Z ekstremum poszłaś w ekstremum – cały czas spodnie, a tu bach biała dopasowana sukienka :) Musiałaś zrobić wrażenie!
„co to za bogini weszła do spożywczaka, co to za wamp przyszedł po udka, co to za zjawisko wsiadło do miejskiej komunikacji” <3 Ale naprawdę warto inaczej wyglądać, przełamywać się, dla siebie, swojego samopoczucia, dla najbliższych i też dla osiągnięcia jakichś celów.
Ja w rutynę wpadłam gdy w szafie miałam pełno nienoszonych, bo zbyt szalonych dla mnie rzeczy; najczęściej nosiłam proste czarne ciuchy, i tak cały czas. A w szafie bałagan i chaos. Szalonych ciuchów się pozbyłam i nosiłam ten sam zestaw: czarne rurki, prostą bluzkę i czarny kardigan. Fajne, funkcjonalne, ale w końcu źle się w tym czułam. Obecnie sytuację mam opanowaną, bo, jak piszesz, nauczyłam się rutynę przełamywać; kolorowym (ale dalej ciemnym) swetrem, ciekawym materiałem, aplikacjami, krojem czy biżuterią. Czarna bluzka noszona z dużym naszyjnikiem daje zupełnie inne wrażenia niż zwykła czarna bluzka bez dodatków, a ja w pewnym momencie zapragnęłam innych wrażeń ubraniowych, i spełniania wizji które miałam w głowie.
Z drugiej strony, bardzo cieszę się że znam (dzięki Tobie) swoją granicę, kiedy czuję się inną wersją siebie a kiedy jest mi nieswojo. Na przykład ostatnio zamiast czarnych rurek kupiłam czarne spodnie z prostą nogawką i jestem w takim szoku jakie są super, że aż myślę nad dzwonami. Ale już niebieskich, dżinsowych dżinsów nie będę nosić w żadnym wariancie, one są poza moją granicą eksperymentów.
A wybieranie stroju wieczorem to świetna opcja. Oszczędza masę czasu (dobra, parę minut, ale rano te minuty są na wagę złota :D) i wieczorem jakoś lepiej widać to co jest w szafie.
Rano jesteśmy skłonni się bardziej powtarzać, sięgamy po prostu po to, co na wierzchu… No właśnie dlatego małe kroczki są najlepsze. Czarne ciuchy w szafie i nagle jakiś szalony ciuch w szafie w konfrontacji z nimi nie będzie miał żadnych szans. A to, co Ty teraz robisz to jest właśnie dochodzenie sensownie do wniosków i wychodzenie ze strefy komfortu. Obstawiam, że przejście z rurek od razu do dzwonów byłoby niepowodzeniem.
O tym co kupujemy, w dużej mierze decyduje strój w którym idziemy na zakupy.
Ponad 20 lat temu wyczytałam w jakiejś mądrej książce, że jeśli chcemy być dobrze obsłużone w sklepie musimy wejść tam eleganckie. Brzydki strój spowoduje , że tak samo zostaniemy potraktowane. Pamiętam, ze postanowiłam to wtedy wypróbować. Byłam młoda i miałam ochotę się powygłupiać. Potrzebowałam sukienki na wesele, weszłam do jednego z super butików w moim rodzinnym mieście, ubrana byle jak. Usłyszałam niemiłe- nic nie mamy.
Na drugi dzień po wizycie u fryzjera, ubrana jak na przyjęcie poszłam do tego samego butiku. Panie mnie nie rozpoznały. Prze kolejne pół godziny nie mogłam wyjść, bo nagle okazało się, że tyle rzeczy na mnie pasuje.
Od tej pory zawsze na zakupy chodzę bardzo elegancko ubrana i w 90% jestem z zakupów zadowolona, bo sprzedające osoby nie mają odwagi wpychać mi badziewia.
Ale to też ma swoje minusy- mam bardzo mało rzeczy w szafie bo jestem zbyt wybredna.
Jak w Pretty Woman :) Ja też tego doświadczyłam, w sklepach jubilerskich, To żenujące i niesprawiedliwe. Ale prawdziwe.
Świetna historia :) Faktycznie, jak w „Pretty Woman” :)
Z przełamywaniem rutyny trzeba uważać. Żeby nie popaść w drugą skrajność. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale przez długi czas moda dla mnie nie istniała. Miałam bardzo ograniczoną liczbę ubrań, kupując kierowałam się wyglądem i wygodą, natomiast nie bardzo obchodziło mnie czy dana rzecz jest modna. Żeby dobrze to wytłumaczyć dam przykład: kupiłam kiedyś pantofle (czarne oczywiście) z czubkami, które przestały modne kilka lat wcześniej. Tylko dlatego, że buty były skórzane, wygodne i klasyczne. Co było przyczyną? Moda mnie nudziła i nie zwracałam na nią uwagi. To była moja rutyna. W pewnym momencie dotarło do mnie, że młodzi ludzie na ulicy wyglądają inaczej niż ja. Potem zauważyłam istnienie sieciówek i nagle wpadłam w wir zakupów. Dosłownie. Słowo wyprzedaż, które wcześniej nic dla mnie nie znaczyło, a wręcz mnie śmieszyło i nie zachęciłoby do zakupów, otwarło przede mną nowe możliwości. Moja szafa wypełniała się bardzo szybko. Na szczęście niechęć do bylejakości i całkiem dobry gust uchroniły mnie przed zapełnieniem szafy pozostałościami, których nikt nie kupił. W pewnym momencie się ocknęłam i zrozumiałam, że to początki zakupoholizmu. Dzisiaj w dużej mierze sprawy się uregulowały, lubię dobrze wyglądać, ale nie odwiedzam tak często galerii handlowych. Po okresie zakupów zostało mi mnóstwo ciuchów, jakoś z większością nie mogę się rozstać. Polubiłam eksperymentowanie, lepiej wiem, w czym wyglądam korzystnie, więc chyba ostatecznie wyrwanie się z rutyny wyszło mi na korzyść. Ale teraz wiem, że nie ważne jest zachowanie wewnętrznej wolności.
A jeśli miałabym dodać coś bardzo przyziemnego, to proponuję, żeby do mierzeniem ubrań w sklepie nie robić makijażu, wg mnie wtedy we wszystkim wygląda się lepiej, a przecież dobry kolor to ten, w którym dobrze wygląda się bez makijażu. I nie ma nic miłego w tym, kiedy mierzy się w sklepie bluzki pobrudzone kosmetykami innych klientek.
Że ważne jest zachowanie wewnętrznej wolności, oczywiście :)
Miałam dokładnie tak samo. Zaraz po studiach zaczęłam pracować i jeździłam często w delegacje do klientów. Oczywistym było dla mnie, że muszę wyglądać elegancko, więc kupowałam koszulowe bluzki, kostiumy, garsonki, klasyczne kardigany i buty na obcasie. I dobrze mi z tym było. Po urodzeniu dziecka przestałam jeździć w delegacje a na codzień nie mam dress codu w pracy. No i nagle poczułam się jak stara baba wśród osób, które wcale nie były młodsze ode mnie, tylko miały bardziej luźny styl. Zaczęłam eksperymentować. I tak w mojej szafie znalazło się kilka rzeczy z inej bajki. Okazało się jednak, że ja tak dobrze w nich nie wygladam jak inni. Wtedy też zaczęłam interesować się stylem i kolorami. I teraz powoli dochodzę do tego, że to, co kiedyś wybierałam intuicyjnie, jest najlepsze dla mnie. Klasyka po prostu. Oczywiście w weekend nie chodzę w ołowkowej spódnicy, ale wybiorę raczej dżinsy rurki i koszulę w kratę niż boyfriendy i rozciągnięty t-shirt, bo wtedy będę wyglądać jak po wstaniu z łóżka.
Myślę jednak, że eksperymety są potrzebne też po to, żeby popełnić kilka błędów. To nam szybciej uświadomi, w którym kierunku powinniśmy zmierzać :-) (i nie dotyczy to tylko stylu) ;-)
To prawda :) Myśle, ze warto tez uświadomić sobie swoje slabe punkty w kwestiach stosunku do dobierania ubioru i zakupów odziezowych. Dla mnie waznym momentem bylo odkrycie, ze mam dusze kolecjonera, tzn. sklonność do nabywania ubrań jako „okazów”, które bardzo chce posiadać, ale przy których juz mniej zastanawiam sie, czy do mnie pasuja. Kończylo sie wiadomo, jak: albo zmuszaniem sie do noszenia czegoś, co nie do końca mi odpowiadalo, albo przeciazeniem szafy masa rzeczy, których jedyna funkcja bylo zajmowanie miejsca. No bo co z tego, ze wyrwalam taka piekna i oryginalna bluze, skoro źle na mnie lezy i nie mam do niej zadnego pasujacego „dolu”? Oczywiście nadal mam ciagoty do kolekcjonerstwa, ale podchodze do niego z wiekszym dystansem i staram sie dziesieć razy pomyśleć, zanim definitywnie stwierdze, ze coś „musze” mieć (co ma tez oczywiście swoje slabe strony, bo kilka razy tak dlugo chodzilam wokól jakiejś fajnej rzeczy, az mi ja ktoś sprzatnal sprzed nosa :)).
Rutyna. Ja całe życie układam w rutynę. W rutynie czuję się bezpiecznie. To w moim wydaniu była już rutyna czarna, rutyna pstrokata i sweterki we wszystkich kolorach (tak, wszystkich, wszystkie odcienie zieleni, żółci…), rutyna kolczykowa, naszyjnikowa (5 pudeł naszyjników), spódnicowa, szara, wysokiej jakości, klasyczna, teraz french chic, i to za Twoją zasługą. Rutyna pozwala mi na bezpieczeństwo odpuszczenia sobie – ale w takim znaczeniu, że to już mam ogarnięte, wiem, w czym mi dobrze, w czym się dobrze czuję, i odhaczone, mogę się zająć czymś ważniejszym, książką, gapieniem się w niebo, rozmyślaniem.
Właściwie czasem sobie myślę, że mogłabym mieć stylistkę. Niech mi wybiera ubrania, niech je zestawia, żebym nie musiała się tym zajmować. Nie znoszę chodzić po sklepach, moim marzeniem jest, aby moja szafa składała się wyłącznie z takich ubrań, które dowolnie ze sobą zestawione, mogą tworzyć coś, w czym spokojnie wyjdę z domu. Ostatnio takim zestawem jest jakikolwiek dół, kaszmirowy sweterek i delikatny łańcuszek.
Choć zdarza się, że przy poszukiwaniu czegoś prostego w sklepach internetowych znajduję pewną perełkę, która mnie zachwyca, która kompletnie nie pasuje do tego, co mam, ale mnie urzeka, jest szaleństwem, odskocznią, skończonym impulsem, jak bluzka z różowej koronki, wzorzysta spódnica, miętowe szpilki. I potem, po początkowym zachwycie, zostaję z tymi opatrzonymi już wyjątkami, i znowu mam poczucie śmietnika w szafie, i przekładam te rzeczy z kąta w kąt.
Czuję zazdrość podszytą bezbrzeżnym podziwem, że Ty potrafisz zainspirować się wszędzie, a jednocześnie wszystko jest takie spójne, tak doskonale wpasowujące się w Twoją osobowość, styl. W moim wydaniu wszystko wydaje się kosztować bardzo wiele czasu, wysiłku.
Zawsze marzyła mi się jedwabna, letnia sukienka, coś jak lata 50, kolor cytrynowy. I będę taką mieć, uszyję sobie.
Ostatnio udało mi się może nie tyle przełamać rutynę, co wyjść ze strefy komfortu (te dwa pojęcia nie są dla mnie do końca tożsame). Zaczęłam nosić sukienki i spódnice także jesienią i zimą, a nie tylko latem jak dotychczas. Nie wiem czemu, ale latem mam jakoś mniej kompleksów, a w chłodne pory roku wstydziłam się odkryć nogi w spódnicy. Tej zimy po raz pierwszy w życiu częściej nosiłam sukienki i spódnice niż spodnie. Wykończyłam wiele par rajstop, ale generalnie jestem zadowolona, co więcej- gdy przełamałam swój wewnętrzny opór, to stwierdziłam że w zasadzie moja sylwetka lepiej się prezentuje w takim uniformie, niż w „spodniowym”. Lepiej się też czuję, bardziej w swoim stylu.
A z innej beczki to postanowiłam wypróbować nowy kolor w szafie, choć w zasadzie jestem zadowolona z 3 kolorów które tam dominują, ot tak dla eksperymentu. Będzie to burgund, zobaczymy jak to wyjdzie gdy się ociepli, bo moja nowa sukienka jest raczej na cieplejsze dni.
To ciekawe, co piszesz o noszeniu spódnic i sukienek. Bo ja zimą jestem w stanie nosić krótsze niż latem. Czarne kryjące rajstopy dają mi możliwość noszenia długości wyraźnie przed kolano (latem wolę takie tuż przed lub w kolano). No i zawsze trochę korygują figurę – spłaszczą lekko brzuch, podtrzymają pośladki;). Do tego oficerki lub sztyblety i całą zimę i jesień jestem w stanie tak przechodzić. Bo mi to w rajstopach nawet cieplej niż w spodniach. I bardziej praktycznie, jak jest plucha – zachlapane rajstopy łatwo doprowadzić do porządku, a ze spodniami nie byłoby to takie proste.
A latem bez rajstop najpierw świecę bladością łydek (mam naprawdę jasną cerę, choć opalam się bez problemu), a taka naga skóra wygląda tak sobie, szczerze mówiąc.
Może chodzić mi o to że wiosna/latem częściej noszę buty na obcasie i od razu lepiej przez to wyglądam w spódnicy, zimą obcasów raczej nie wkładam. Zresztą tu nie ma co rozkminiać, kompleks to kompleks, racjonalny być nie musi – tu walczę ze swoją głową, a nie sylwetką. Ale faktem jest że zdecydowanie cieplej jest w spódnicy!
A widzisz, mamy zupełnie inne podejście. Bo ja na co dzień do spódnicy/sukienki preferuję płaskie buty. W obcasach czuję się jakoś tak pańciowato;). Tzn. na specjalne okazje, wesela, eleganckie imprezy wkładam obcasy, ale na co dzień nie – zimą, jak pisałam, oficerki/sztyblety, wiosną baleriny, latem sandały. Teraz zastanawiam się nad kupnem czółenek na niskim stabilnym słupku, żeby wyglądać bardziej elegancko i nie męczyć się w szpilkach codziennie, jeśli będę miała ochotę na obcas. A nóg nie mam wcale jakichś wystrzałowych, jestem szczupła, ale dość umięśniona (nogi mam szczególnie masywne), więc nie wyglądałam jak długonoga elfka;). Ale tego nie zmienię, wiem, jak wyglądam i w sumie mi to nie przeszkadza.
Ale ja wcale nie noszę szpilek:) całe lato biegam na różnego rodzaju koturnach i platformach (niskich, nie żelazkach”). Typowych obcasów mam stosunkowo mało.
Z jednej strony bardzo podziwiam osoby, które potrafią chodzić non stop w sukienkach i spódnicach, z drugiej – nie wyobrażam siebie non stop w kieckach. Tym bardziej, że źle wyglądam w rozkloszowanych spódnicach, a optymalna długość dla mnie to mini i maxi. Długość do kolan albo za kolana źle wyglądają na mnie… Z drugiej strony maxi… tak, ale tylko wąskie i najlepiej z rozcięciem, a to nie jest zbyt oficjalny look.
Wiesz, to wszystko jest kwestią podejścia i komfortu. Ja ostatnio naprawdę lepiej czuję się w spódnicach i sukienkach, spodnie – mam tylko dżinsy (3 pary) – strasznie mnie krępują i obciskają. To nie jest kwestia za małego rozmiaru, tylko w spódnicy jest mi jakoś tak przyjemniej. Znalazłam krój, który mi odpowiada, czyli spódnicę o linii A/trapezową, czasami ołówkową i śmigam;). Zimą spodnie miałam na sobie ledwie kilka razy, a 4 jesienno-zimowe spódnice i 2 sukienki z dzianiny są grane na przemian. A też kiedyś by mi nawet do głowy nie przyszło, że będę unikać spodni. Latem bardzo lubię sukienki – nic nie trzeba dobierać, jedna sztuka odzieży robi cały look. Letnia sukienka to jedyna część mojej garderoby, w której preferuję różne wzorki niż, jak normalnie, gładki materiał.
Wszystko zależy od sylwetki. Do mnie dotarło że naprawdę lepiej wyglądam w spódnicy, smuklej, moja figura gruszki jest ładnie podkreślona i staje się zaletą, a nie wadą. W spodniach moja figura optycznie jest cięższa. Najczęściej noszę dopasowane spódnice ołówkowe do kolan albo sukienki typu bodycon, blisko ciała. Cieszę się że wróciła moda lat 90 i ten fason znowu jest do kupienia w normalnym sklepie.
Anna, jest tak, jak piszesz, to wszystko zależy od naszych preferencji :) Akurat dobrze się czuję w dopasowanych, a nawet nieco obcisłych spodniach i ubraniach w ogóle. Tym bardziej, że mam dość mocne nogi i żaden inny fason nie przejdzie poza rurkami. Ale obiecuję, że jak przyjdzie wiosna i lato, to się odkuję. W tamtym roku dużo chodziłam w kieckach, a także w szortach, tak więc z pewnością teraz też tak będzie.
Jeśli chodzi o wzory… bez wzorów albo mocniejszych dodatków czuję się nijako. Aż czasem zazdroszczę osobom, którym wystarczy ubrać się sukienkę/garsonkę/garnitur i nie potrzebują nic więcej, żeby wyglądać jak człowiek.
Jorun – ach, fajnie jest być gruszką, podkreślona talia i te biodra, musi wyglądać to mega kobieco :) Jestem niewysokim rożkiem, dlatego będziemy się różnić i nasze garderoby też, ale bodycone również uwielbiam :)
Dłuższe, ołówkowe spódnice bardzo podoba mi się na innych osobach, np. na mojej kuzynce (też gruszka) :) Staram się ją nakłonić do tego, by podkreślała talię, ale ona uważa, że przez to czuje się jeszcze bardziej grubsza i… chodzi w namiotach ;/
A jak ma się sprawa ze spodniami z lekko rozszerzonymi dołami? Niekoniecznie dżins albo inny mocny materiał, mam na myśli bardziej eleganckie, wręcz z lejącego materiału :)
Obecnie już mogę się z Tobą zgodzić że bycie gruszką jest fajne. Trochę czasu mi zajęła akceptacja tego faktu, jako że ostatnio w modzie była raczej kobieta o chłopięcej budowie ciała. Masz rację że paradoksalnie nasze obfite gruszkowe kształty lepiej wyglądają w rzeczach dopasowanych, może kuzynkę przekonasz zdjęciami – jak sobie porównałam foty gdzie mam obcisłą spódnicę i luźne dżinsy to przejrzałam na oczy;) Gruszkom się często wydaje że jak schowają najszerszą cześć ciała w namiocie to nie będzie jej widać, tymczasem biodra jak są szerokie tak były, tylko gdzieś po drodze znikają atuty naszej sylwetki czyli talia i płaski brzuch:)
Co do spodni to lubię takie z rozszerzonym dołem, ale ciężko mi kupić odpowiednie – żeby mi nie zniszczyły proporcji muszą być dobrze dopasowane u góry i nie za szerokie na dole. Teraz trudno takie kupić, wszędzie spodnie slim fit albo skinny, wyglądam w tym źle.
Teraz już powoli wraca faza na „zdrowe”, kobiece kształty, tak więc jest dobrze :) Też zaczęła się liczyć wysportowana sylwetka, co jest dobrą wiadomością dla mnie, bo bardzo szybko widać u mnie efekty ćwiczeń ;) Chyba każdy z nas miał takie głupie kompleksy, a najlepiej ubierac się tak, jak podpowiada sylwetka. Też musiałam się przekonać do swojej figury… Bo z jednej strony nie jestem drobna, ani wysoka, ani megakobiecą klepsydrą. Takie nie-wiadomo-co i nie-wiadomo-jak to ubrać…
Jak widzę klepsydry i gruszki, które chodzą w oversize to mi sie serce kraje.
A próbowałaś pójść do krawcowej? ^^
Kiedyś zdarzało mi się chodzić do krawcowej, potem przestałam bo jednak dobra krawcowa plus materiał dobrej jakości dużo kosztują. Zwłaszcza że w tym samym czasie polubiłam lumpeksy, zachodnia odzież jest bardziej przyjazna kobiecym kształtom. Ale planuję powrót do krawcowej, bo nigdzie nie mogę znaleźć takiej spódnicy jaka mi się marzy.
U mnie zasadniczo problem ma imię chinosy ;) Lubiłam kiedyś szczerze te spodnie, a teraz je noszę tylko dlatego, że czuję się w nich bezpiecznie, wiem, ze nie wyglądam w nich tak źle, jak w innych, w dodatku jedna z dwóch par, które mam była bardzo droga i jest wysokiej jakości i wiem, ze niełatwo by było w ogóle znaleźć coś równie wygodnego. I pasują do wszystkich ubrań w męskim stylu… Ale nie noszę ich już w ogóle z przyjemnością i nudzą mnie strasznie.
Rzucam sobie zgodnie z tym postem wyzwanie, żeby spróbować poszukać szwedów (może w kant?). Zobaczymy, co z tego wyjdzie ;)
Hej Dziewczyny,
z przyjemnością czytam teksty Marii, z równie dużą uwagą i ciekawością Wasze komentarze. Ten blog to takie wyjątkowe miejsce na mądre, trafne, zaskakujące uwagi. Wracając do rutyny… ostatnio czytałam wpis o pewnym małżeństwie z Japonii i jak głosi tytuł „Są razem od 37 lat i wciąż noszą pasujące do siebie ubrania ” (http://www.geekweek.pl/galerie/4659/sa-razem-od-37-lat-i-wciaz-nosza-pasujace-do-siebie-ubrania). Po zapoznaniu się ze zdjęciami widać, że obie strony dobrze się bawią tym co robią. Obejrzałam tylko zdjęcia z „artykułu”, ale widać na ich, że para jest konsekwentna, wspólnie bawią się kolorami, są wierni pewnym elementom i w ogóle spójnie to wygląda. Świadczy to o ich stylu.Jeśli chcecie, to zajrzyjcie. Mam nadzieję Mario, że nie będziesz miała mi za złe tego linka.
Pozdrawiam serdecznie
Ale super są ci Japończycy :-)
Łał, super są!
Dziękuję Ci bardzo za tego linka, oni są niesamowici. Oglądaliśmy z Wojtkiem z wypiekami na twarzy :)
Mario, przeglądałam sobie nowości w Zarze i pomyślałam o tobie: http://www.zara.com/pl/pl/kobieta/nowo%C5%9Bci/sukienka-%C5%9Bredniej-d%C5%82ugo%C5%9Bci-z-nadrukiem-c805003p4410530.html (love child sukienki-niewdzięcznicy z jasną wersją palmy).
Dokładnie Kochana – love child hahaha Nie będę już taka za konsekwentna i postaram się oprzeć pokusie. Dzięki za cynka. Super trafny opis :)
Mario, ten wpis bardzo przypomnial mi moja mame, ktorej szafa jest od lat w jakichś 98% czarna. Na pytanie, dlaczego nie spróbuje innego koloru, mama odkad pamietam odpowiada wlaśnie: „A bo tylko w czerni mi dobrze” (to nieprawda!) :)
Ja sama chyba nigdy nie wpadlam w pulapke rutyny, ale przezylam ze swoim stylem i stylowymi poszukiwaniami dość burzliwe okresy. W którymś momencie stwierdzilam, ze chce sie ubierać „zwyczajnie”, a po jakimś czasie ta zwyczajność zaczela mnie uwierać do tego stopnia, ze ucieklam w drugi ekstrem: bardzo ekstrawaganckie ubrania (wzory, kolory, awangardowy design, rózne osobliwości z vintage shopów), w których czesto tez czulam sie nieswojo: bardziej „przebrana” niz „ubrana” i w gruncie rzeczy nieatrakcyjnie. Sprawa rozwiazala sie pod wplywem czynników zewnetrznych: bardzo schudlam, a w tym samym czasie bylo u mnie krucho z pieniedzmi, wiec po prostu sukcesywnie wymienilam zawartość szafy na zasadzie „kupuje albo to, czego NAPRAWDE potrzebuje, albo to, co NAPRAWDE strasznie mi sie podoba”. Myśle, ze dziś jestem na dobrej stylowej drodze :)
Zgadzam sie, ze dobrze jest outfity troche planować. Ja jakoś tak mam, ze robie sobie w glowie szczególowy plan ubierania sie na kilka dni. Jezeli okaze sie, ze np. na tej bluzce, która planowalam zalozyć w poniedzialek, jest plama, to po prostu zakladam wtorkowy outfit. Jak mi nieoczekiwanie w środe wypadnie formalne spotkanie, a zdazylam zaplanować na ten dzień leginsy i mini, to improwizuje albo zakladam najblizsza stylizacje, która pasuje do sytuacji. Wbrew pozorom ten zwyczaj sprawia, ze czuje sie w kwestii dobierania sobie stroju bardzo wyluzowana: wiem, ze nie bede wygladać jak szara mysz, ale ubranie sie rano zajmuje mi kilka minut i praktycznie nie znam myśli „o matko, co mam na siebie zalozyc…”. Za to mam duzo frajdy z wymyślaniem planu :)
W komentarzach powtarza się to, czego i ja teraz doświadczam – koniec macierzyńskiego,koniec rutyny.
Również zadużywam czarnego, co gorsza nie podobam się już sobie w czerni – ale noszę bo narazie kasy brak na obrany kierunek ( błękit i szarość). I tak, włosy i makijaż to coś bardzo ważnego- ja bez tego wyglądam jak pół d* zza krzaków.
Mario jesteś bardzo mądra i masz duży talent, mam nadzieję że czerpiesz z bloga różne korzyści, bo na nie zasługujesz. Nie mówię wyłącznie o spełnieniu itp. U Ciebie nie raziłyby np. sponsorowane elementy. Nie obawiaj się zarabiać na tym talencie.
Ja też przygotowuję sobie ubrania wieczorem, bo rano ledwo czołgam się do łazienki, gdzie tam miejsce na inwencję twórczą… Podobnie z jedzeniem do pracy – co mogę, robię wieczorem i daję do lodówki.
Obecnie mam trudny czas związany z moją garderobą. Zaczęłam prace na etacie, po latach studiowania i pracy w domu. Moje ciuchy mają od ok. 10 lat, dużo musiałam już wyrzucić, bo są już po prostu znoszone. Tak na prawdę to powinnam pozbyć się jeszcze kilkunastu, ale wtedy miałabym już miałabym spore problemy w ubieraniu się. Do tego trochę zmieniłam, przyszła większa dojrzałość, normalna kolej rzeczy. I to wszystko skumulowało się w tym momencie, co powoduje nagłą potrzebę wymiany ciuchów i nakreślenia kierunku zmian w szafie. Czytam Twojego bloga od dłuższego czasu, ale wrócę ponownie do postów z kategorii stylu, żeby nie zgubić się gdzieś po drodze. Dziekuję za merytoryczne wsparcie :*
PS. A tak w ogóle to chyba wrócę do pomysłu z nauką szycia, bo w sklepach rzadko znajduję ciuchy, które chciałabym zacząć nosić. No i finansowo nie dam rady ot tak nagle uzupełnić braki…
Ale mnie rozbawiłaś ta Maria wampem i bogini ( oczywiście pozytywnie). Świetny tekst. PS. W Zarze w nowej kolekcji jest sukienka w palmy. Pozdrawiam
Tzn. W liście palmy
Właśnie na górze czytelniczka też mi dała znać o tym :) Dziękuję Kochane, ale tym razem się powstrzymam!!! Dam radę ;)
Mario, dziękuję za ten inspirujący wpis!
Moją rutyną ubraniową są czarne rurki oraz bluzki w paski. Wiem, ze wyglądam w nich dobrze, więc to bezpieczne zestawienie. I zawsze kiedy nie mam się w co ubrać, sięgam po taki zestaw. Zawsze też czuję jakiś niedosyt. Dlatego tez wymyśliłam sobie?, aby ten zestaw urozmaicić naszyjnikiem z grubego łańcucha. Teraz szukam mojego ideału.
Powoli dopuszczam do siebie myśl, aby zamiast bezpiecznych paznokci nude, dodać jakies neonowe akcenty.
Ogolnie, znacznie wiekszą inwencję wykazuje przy ubieraniu mojej córeczki niż w swoim przypadku :) jak jest u Ciebie?
Z rutyny już na pewno wyszłam, więc można powiedzieć, że wykazuję jakąś tam inwencję już u siebie, ale rzeczywiście ubieranie Zosi sprawia mi dużo przyjemności, chyba więcej niż siebie :)
Bardzo ciekawy wpis i historie w komentarzach.
A ja jakoś pogubiłam się zupełnie. Przed ciążą wiedziałam, że czerwień, granat, paski. Okazało się, że wcale nie jestem taka wyjątkowa, no i znudziło mi się po prostu. Choć granat uwielbiam. I czerwień też. Czerni nie mam w ogóle. Często ubieram się na szaro.
Chciałabym z tym makijażem. Chciałabym, by jeśli pomaluję usta szminką, ta szminka tam była. Nie na zębach czy dookoła ust. Żeby przez jakieś 3-4h nie trzeba było nic poprawiać. To by mnie zmotywowało do jej używania. Mogłaby być nawet w odcieniach czerwieni.
No i z jednej strony lubię zachowawczość, jak najmniej, a z drugiej – chcę szaleństw. Ach i kompletnie nie wiem, co w sobie zastanę po porodzie. Raczej ubrania będą pasować, po pierwszym miałam tak samo, ale jaka w nich będę?
Przyjmę rady na temat trwałych niedrogich środków do makijażu :)
Pomadka w kredce Golden Rose, cena ok. 12 zł. Też mam problem z trwałością szminek, a ta wytrzymuje kilka godzin, szczególnie jak dam przed malowaniem na usta odrobinkę podkładu do twarzy. Warto wypróbować.
Kupiłam w końcu GR. Mam i w kredce, i w błyszczyku. Dobry pomysł. Teraz szukam podkładu o podobnych cechach. Ogólnie staram się też ładniej ubierać, a pierwszy krok ku temu – montaż lustra, w którym widzę się od stóp do głów.
Dobry wpis. Dodaję stronę do ulubionych.
Mega fajny wpis! Podobnie jak większość mam ten sam problem – postawiłam na dodatki, apaszki, zegrarki, biżuterię zebrałam w jednym miejscu i staram się codziennie zakładać coś innego, coś fajnego :)
Hej,
ja noszę ubrania w kolorach: czarny, biały, granatowy, szary i niebieski. Spodnie rurki i lużniejsza góra-najchętniej bluza czy sweter. Dobrze mi i wygodnie w tych kolorach i fasonach. Do tego masywne buty. W spódnicach i sukienkach żle wyglądam ze względu na masywne nogi. Z biżuterii tylko męski zegarek i obrączka. Buty, torebka i skórzana kurtką są zawsze czarne. Najchętniej nie malowałabym się, ale muszę używać pudru BB. Uzupełnieniem stylu jest rozwichrzona fryzura.
Ostatnio zrezygnowałam z ulubionych golfów (duszą mnie) na rzecz apaszek.
Wpadłam, pewnie, wpadłam w czerń. I dobrze mi z nią było przez wiele, wiele lat… póki nie zaczęłam się zbliżać do tego wieku zaczynającego się na 4 (znaczy, jeszcze do niego nie doszłam :P). W zeszłym roku, właściwie będąc już w ciąży nagle zapragnęłam koloru i pojawiły się w mojej szafie miętowy sweterek, czerwone szpilki… w tym roku (z 5 miesięcznym bąblem) pierwszy zakup to były szpilki w kolorze nude… chociaż w szpilkach akurat mało chodzę ;)
O, ten temat u progu wiosny to strzał w dziesiątkę. Mnie też dopadła rutyna. Zimą nosiłam w kółko te same rzeczy, fasony, kolory. Wszystko proste, stonowane. Nudne. W marcu sama poczułam, że chcę czegoś więcej. Pragnę koloru. Zamiast dżinsów – sukienka w kwiaty. Do spódnic i spodni koszule z bufkami. Na przykład granatowa w białe grochy. Chcę trochę poeksperymentować i pobawić się modą. Chciałabym też w końcu odważyć się i kupić skórzaną kurtkę. Niekoniecznie ramoneskę. Myślę o tym już chyba ze dwa lata, ale zawsze jakieś inne wydatki były pilniejsze. Ciągle nie mogę się zdecydować, czy powinna być czarna, czy granatowa. Czarna ramoneska to klasyka, takie najbardziej mi się podobają. Ale ja źle wyglądam w czerni przy twarzy (jestem stonowanym latem). Boje się, że granat będzie bardziej twarzowy, ale nie tak uniwersalny jak czerń…
Własnie ten temat, nudnej czarnej szafy spędza mi ostatnio sen z powiek. Tylko ja najchętniej wszystko bym wyrzuciła i niemal całkiem zagospodarowała swoją szafę od nowa. Mam już dość ogranych, grzecznych sweterków, ołówkowych spódnic, które tak uwielbiałam, a teraz nie mogę na nie patrzeć i czarnych koszulek, które są nudne. Jednak znalezienie czegoś co jest eleganckie (ale nie za bardzo), bardziej wystrzałowe, odrobinę seksi i jeszcze wyglądające na mnie naprawdę dobrze – graniczy niemal z cudem. Na całe szczęście obok czerni, kocham jeszcze czerwień, fiolet i butelkową zieleń, więc nie zamykam się na kolory. Ale się nie poddaję i odświeżę w tym roku szafę. :)