Słowo traktowane po macoszemu.
Słowo, które kojarzy się z mało znaczącym krokiem.
Trochę.
Tylko trochę? Przecież można bardziej, na maksa, od zera, z przytupem. Dlaczego tylko trochę?
Wywrócić coś do góry nogami i zacząć od nowa – są sytuacje, kiedy tylko taka metoda ma sens. Musi nastąpić diametralna zmiana, bo tylko ona pozwoli na nowy początek.
Ale życie nie jest na ogół tak usiane dramatami. Życie to linia – na pewno nie idealnie prosta, ale też nie zawsze jakoś srodze poszarpana. Od narodzin do śmierci, od zdrowia do choroby, od wzlotów do upadków jest cała masa szarej codzienności, takiej zwykłej: z pilotem od telewizora w ręku, z kromką chleba, z długopisem, z wanną, z poduszką, z samochodem, z igłą i nitką… W tej codzienności właśnie „trochę” się przydaje.
Staram się unikać dramatów dla higieny psychicznej. Lubię jak jest spokojnie, lubię efekt śnieżnej kuli – powolnego, ale trwałego rozwoju. Doceniam ewolucję, unikam rewolucji. Im bardziej ja jestem opanowana, tym bardziej świat dookoła jest opanowany. Dlatego tak bardzo celebruję słowo „trochę”. Codziennie można zrobić coś trochę intensywniej, trochę refleksyjniej, trochę mądrzej i wreszcie trochę lepiej. Jeden mały przemyślany krok w dobrą stronę jest lepszy niż podbieg z zadyszką.
Zamiast decydować się na burzenie i budowanie od nowa, można budować na tym, co już mamy lub przeprowadzić mały remont.
Gdzie ja staram się trochę bardziej?
Staram się „trochę” zdrowiej jeść.
Nie wyrzucam nagle z lodówki wszystkiego, co uznawane jest jako niezdrowe (Swoją drogą, co teraz jest zdrowe? Wariactwo, bo do wszystkiego się teraz samozwańcze autorytety żywieniowe przyczepiają.). Po prostu jestem otwarta na pojawienie się na horyzoncie jakiegoś warzywa, którego nigdy nie używałam, lubię od czasu do czasu ugotować coś na parze, nauczyć się robić jakąś nową surówkę, przejrzeć stronkę z przepisami, żeby się zainspirować (polecam Goodful) – to są tego typu ulepszenia. Żadnych skrajności, odżegnywania się od słodyczy, czegoś smażonego czy kupnego dżemu. Żadnych zakazów, po prostu otwartość, po prostu trochę zdrowiej, trochę różnorodniej. I to samo się robi, że zdrowe wypiera to, co niezdrowe.
Staram się „trochę” odważniej ubierać.
Nie wyrzucam zawartości całej szafy, bo w 90% są to obszerne czarne koszulki, nie do końca pokrywające się z moją teraźniejszą wizją. Jak kupuję nowe ubranie, dopasowuję je do tej wizji, ale też do tej szafy, którą mam. Staram się o łagodne przejście, bardziej nawet rozwinięcie stylu, a nie jego transformację. Daję się porwać miłości do różnych kolorów, ale i tak polegam w większości przypadków na czerni.
Staram się „trochę” podciągać w kwestiach makijażowych i urodowych
Przykładam większą wagę do tego jak sprawuje się dany kosmetyk. Staram się stopniowo kompletować i przy okazji porządkować kosmetyczkę, nie ulegać promocjom w perfumeriach i drogeriach, tylko patrzeć na to, czego mi konkretnie potrzeba. Lubię spojrzeć na przesadzone tutoriale z makijażami w stylu „instagramowym” i zastosować jakąś technikę na sobie, a nie krytykować kogokolwiek za nienaturalny wygląd. Wychodzę z założenia, że jeżeli do wszystkiego podchodzi się z otwartością, to zawsze można się czegoś nauczyć. Lubię wejść do perfumerii i spryskać sobie nadgarstek perfumami, których flakon jest najbardziej koszmarny jak tylko może być :)
W swoich przykładach skupiłam się na ciele, ale robię też trochę więcej dla umysłu. Staram się trochę więcej czytać, trochę mniej przygnębiać polityką, trochę więcej być obecną, gdy rozmawiam z bliskimi.
Zamierzam celebrować słowo trochę. Wymagać od siebie trochę więcej i tym samym regularnie dorzucać sobie „trochę”. Przekuwać każde trochę do którego się przyzwyczajam w codzienność i tym samym podwyższać swoje standardy i szukać nowego „trochę”.
Trochę lepiej. Trochę odważniej. Trochę zdrowiej. Trochę mądrzej. Trochę inaczej.
Proszę Was o inspirację. Jakie codzienne sytuacje można robić trochę lepiej? Jakie małe zmiany, wprowadzone na zasadzie „trochę lepiej” poprawiły Wasz komfort życia lub przeciwnie – wyprowadziły Was ze strefy komfortu, ale tym samym Was rozwinęły, zmusiły do pracy nad sobą?
Trochę języka obcego każdego dnia. Choćby miała to być infografika z FB albo dowcip rysunkowy. Albo 3-minutowy filmik obejrzany podczas mycia zębów.
W małżeństwie – małe gesty miłości (karteczki; zmielenie lub zaparzenie mu kawy, by on już nie musiał tego robić, gdy przychodzi z pracy) i żarty (np. skarpetka schowana do kieszeni bluzy).
Trochę więcej komfortu codziennego. Ładne talerzyki, używanie filiżanek, dobra herbata, siedzenie w fotelu.
Oglądałam kiedyś taki film z Michelle Williams, w którym ona za każdym razem jak brała prysznic, jej mąż lał jej z góry miskę zimnej wody na głowę. Ona myślała, że to jakaś awaria i mu za każdym razem truła, żeby to naprawił. Jak się rozstawali, to on jej powiedział, że to miał być taki ich codzienny żart, że by to robił do starości i potem jakoś po osiemdziesiątce, by się do tego przyznał. No ale nie wyszło, bo ona poznała innego i zostawiła męża. Tak mi się skojarzyło odnośnie robienia sobie żartów :)
To była scena, po której ryczałam jak bóbr. A byłam wtedy w trakcie rozstania z moim mężem. I pełna wątpliwości. Ech, przypomniałaś mi to :( Ale bardzo mi się podoba Twój post. Myślę, że „trochę” jest często niedoceniane. Po co trochę, skoro można (chce się) od razu wszystko, od razu na całość. A chyba jest tak, że odrzucając „trochę” można łatwo utknąć w niczym, w „niechcianym tymaczsowym”, które z braku sił na totalną zmianę staje się „niechcianym stałym”. Pozdrawiam Mario!
Wiesz jaka pierwsza myśl przyszła mi do głowy, gdy zobaczyłam to „trochę” na Facebooku? Trochę więcej czytelników i komentarzy przybywa Ci każdego dnia, a w rezultacie po pół roku pod mało którym wpisem komentarze mieszczą się na jednej stronie. Brawo Mario i zazdroszczę! (w tym pozytywnym znaczeniiu) :)
Dzięki, jednak to skojarzenie odnosi się do efektu :) Efekt jest od nas uzależniony, ale skupmy się na działaniu. Co można robić „trochę” tylko, żeby jakiś efekt osiągnąć na końcu?
W kontekście bloga?:) Zrobić „trochę” każdego dnia. Poszukać inspiracji, napisać choć część wpisu, obrobić zdjęcia, poczytać inne blogi, wrzucić ciekawą informację na FB itd. Często takie działania zajmują 10 min dziennie, ale po pół roku widzisz ile udało Ci się napisać, dowiedzieć, osiągnąć.
Trafiłaś w punkt z tym wpisem. Sama od mniej więcej roku staram się mieć takie podejście. Jestem przeciwniczką radykalizmu w każdym aspekcie życia. Podobni jak ty staram się coraz lepiej odżywiać, coraz odważniej próbować wprowadzać nowinki w makijażu. Trochę więcej ruchu chcę wprowadzić – nie będę fit laską w trykocie, ale pół godziny chociaż w tygodniu na początek dam radę. I daję!
Trochę lepiej planuję swoje zajęcia – nie będę perfekcyjną panią domu, ale idzie mi już świetnie. Nawet mąż ostatnio to zauważył.
Lubię metodę małych kroków :)
Najgorzej mi idzie w temacie ” TROCHĘ MNIEJ DENERWOWANIA SIĘ PIERDOŁAMI”, ale pracuję nad tym ;)
Jeśli tylko te nasze „trochę” z nami zostają i stają się oczywiste to rozwój jest, że się tak wyrażę, nieunikniony. Gorzej jak trochę jest wynikiem słomianego zapału i nawet z tymi małymi zmiankami się cofamy. Ja w ten sposób coś zaprzepaściłam rok temu i teraz muszę to na nowo obudować. Ważne, żeby nie zrezygnować po prostu.
przepiękny wpis! moje aktualne – najważniejsze – „trochę więcej” dotyczy uważnej obecności w czasie spędzonym z synkiem, poza tym zdrowszego jedzenia – podobnie jak u Ciebie, oraz bycia trochę bardziej komunikatywną / otwartą na ludzi w pracy i poza nią. W sprawach urodowych – miałam zamiar trochę bardziej wyraziście malować się do pracy i podkręcić styl kolorami/ dodatkami. Idąc za Twoimi wskazówkami zorganizowałam sobie ubraniową bazę (bardzo ułatwia życie), teraz czas na dodanie czegoś z charakterem:) Mam ochotę tak jak Ty na głębokie, bezkompromisowe kolory , i trochę błysku w postaci delikatnej biżuterii.
Super, że przypominasz o tym zdrowym i skutecznym podejściu do kreowania zmian w życiu:)
Głębokie kolory – jaki jest Twój ulubiony? Masz już coś w tym kolorze? Na pewno wyjdzie fajnie i garderoba odżyje! Jakiś ładny zegarek na bransolecie też nie zawadzi :)
Trochę więcej pewności siebie-Kiedy jakiś czas temu zdałam sobie sprawę,że mam pewną wizję swojego stylu i wyglądu, który może zmusić mnie do przyzwyczajania się do wzroku innych na sobie,uwag ze strony wielu ludzi ,nie zaczęłam tego na zasadzie bum w jeden dzień nowa ja najpierw były buty czarne glany ramoneska, później garderoba zaczęła wypełniać się czernią i na ten moment w niej dominuje. Miesiąc temu było radykalne cięcie moich długich włosów i pofarbowanie ich na czarno dalej na liście jest przebicie uszu i spróbowanie ciemnych tonów w makijażu
trochę więcej marzeń-Swoje plany staram się rozkładać na małe części polecieć tam zobaczyć to spotkać kogoś, a nie od razu zwiedzić wszystko poznać każdego.
No ja swego czasu pamiętam swoje postanowienia typu: odnowić stare znajomości. Sprowadzało się to do przedkładania liczby ludzi, nad jakość relacji. Teraz dla mnie ważniejsze jest regularnie spotykać się z przyjaciółką, niż odgrzebywać znajomych na siłę. A już zupełnie najważniejsze to być obecnym ciałem i duchem, nad czym cholera jasna cały czas pracuję, ale jeszcze niestety zdarza mi się odpływać :(
Ciekawa refleksja. I bardzo podoba mi się Twój tok myślenia. Nie lubię radykalnych zmian i wiele rzeczy staram się robić właśnie w klimacie trochę. Podam na trzech przykładach. Kilkanaście miesięcy temu postanowiłam odstawić jedzenie mięsa. Wiedziałam jednak, że tak radykalnie nie dam rady. Odstawiłam wędliny i mięso oprócz ryb. Teraz jestem na etapie, że jem sporadycznie ryby, z nastawieniem by odstawić je całkowicie. W międzyczasie wprowadziłam stopniowo fajne nawyki żywieniowe, ale na spokojnie, bez rewolucji. Wszystko dzieje się po trochu. I tak jest mi dobrze. Drugi przykład – szycie. Odkąd jestem mamą, czasu na szycie mam jak na lekarstwo. Przyjęłam to do wiadomości :-), nie spinam się, nie poddaję i łapię wolne chwile. Przed chwilą skroiłam dwa fartuszki, wieczorem może coś zszyję. Gdybym wymagała od siebie tego, że mam koniecznie codziennie szyć trzy godziny – zwariowałabym :-). Łączenie takich chwil powoduje, że po dwóch tygodniach mam np.nową sukienkę. Tak samo jest jest ze sportem – nie katuję się i nie wymagam by codziennie ćwiczyć z Mel B czy uprawiać jogę z kanału na facebooku (polubiłam od niedawna). Robię to po trochu, wtedy kiedy się da. Myślę, że takie podejście ułatwia życie, człowiek nie jest taki spięty. I chyba więcej dostrzega, jest bardziej tu i teraz. Życzę zatem nam jak najwięcej tego trochę:-).
Wdarł się błąd- joga z kanału na Youtubie:-).
To właśnie powtarzam wszystkim, którzy się boją, że nie będą w stanie trzymać się postanowienia, by nie jeść mięsa – ogranicz. Ogranicz i nie myśl o tym, że nie możesz. Bo możesz. Ja trzymając się tej zasady nie jem mięsa od kilku lat, ale przez pierwsze dwa miesiące ostatniej ciąży pozwoliłam sobie na odstępstwa (tylko od mięsa mnie nie odrzucało). Nie jestem wegetarianką. Po prostu ograniczyłam mięso. Do zera ;)
Super podejście, ja mam nadzieję, że mi również uda się ograniczyć mięso do zera, ale i tak biorąc pod uwagę to, że kiedyś dzień bez wędliny był dniem straconym, czuję że poczyniłam milowy krok:-). Swoją drogą takim nienachalnym podejściem spowodowałam, że moje siostry bardzo ograniczyły jedzenie mięsa.
Skąd idea, żeby tak drastycznie ograniczyć mięso? Względy etyczne, zdrowotne?
Zaczęło się od względów etycznych. I tu znów metoda małych kroków – łatwiej mi było zrezygnować z mięsa, choć bardzo je lubię niż ze skórzanych butów – jak strasznie by to nie brzmiało. Dlatego nie nazywam siebie i nawet jeśli wyeliminuję skórzane wyroby, raczej nie nazwę, wegetarianką. A teraz dodatkową motywacją jest dla mnie zdrowie moje i mojej rodziny :)
Hehe ;) Piękne i jakie prawdziwe :D Ze skórzanych butów faktycznie ciężko zrezynować. Choć w moim przypadku z mięsa również.
Mnie z mięsa też było trudno bardzo. Najbardziej z prosciutto, które uwielbiam. Dlatego ograniczyłam. Jeśli kiedyś nie wytrzymam i zjem prosciutto, no cóż, i tak będę mogła powiedzieć sobie, że zrobiłam COŚ, i ograniczać dalej :)
Ja też w ten sposób ograniczyłam jedzenie mięsa. Po wyprowadzce z domu jadłam coraz mniej i rzadziej, i tak po trochu przestałam jeść mięso w ogóle. Mnie wtedy motywowały nie tyle względy etyczne, co lenistwo i finanse. No i strasznie nie lubiłam go przyrządzać.
Polecam taką metodę zawsze jak ktoś mówi, że też by chciał a nie może :) skoro nawet nie planowałam ograniczenia mięsa (które lubiłam), a odbyło się bez większych wyrzeczeń, to każdy może.
W jaki sposób niejedzenie mięsa wpłynęło na Twoje zdrowie? Czy w ogóle wpłynęło?
Ciężko stwierdzić. Rzadziej choruję, lżej czuję się po jedzeniu. Poza tym mam lepszą cerę, chyba że zjem coś śmieciowego albo za dużo sera. Ale myślę, że tutaj samo odstawienie mięsa nie zrobiło aż takiej różnicy. Raczej zdrowsze zamienniki – np. daktyle zamiast cukierków, krem kakaowo-jaglany zamiast czekolady, więcej owoców i warzyw. To ostatnie jest konsekwencją niejedzenia mięsa, puste miejsce na talerzu trzeba było czymś zapełnić.
A nie masz problemów z anemią?
Mario, jest mnóstwo badań na temat wpływu mięsa na nasze zdrowie, więc nie będę się tu rozwodzić, napiszę tylko, że mięso to straszny zakwaszacz. U mnie niejedzenie mięsa idzie w parze z raczej zdrową dietą, więc trudno jednoznacznie stwierdzić, co ma na mój organizm największy wpływ. Niestety, moją piętą achillesową są słodycze. W ubiegłym roku rzuciłam cukier i to było super. Ale przyszły wakacje, podróże, jedzenie w knajpach, smakowanie lokalnych przysmaków i znów wróciłam do nałogu. Tu niestety nie działa u mnie zasada ograniczania. Albo nie jem wcale, albo nie potrafię się opanować i zawsze sięgnę po kolejny kawałek czekolady :) Za to mam zasadę, że jem tylko domowe słodycze albo takie z wyższej półki, z dobrym składem :) Czyli też jakby po trochu zmieniam na lepsze :)
Zgadzam się w pełni z przedmówczynią. Jestem zwolenniczką małych kroków i uważam, że stopniowe zmienianie nawyków (choćby przestawianie się na domowe słodycze, owoce, jedzenie więcej warzyw, przygotowywanie samemu posiłków itp.) może bardzo pomóc we wprowadzaniu zmian długofalowo.
Jednak jeśli chodzi o zmianę sposobu życia, musimy skumulować całą naszą dostępną energię i podjąć decyzję, że robimy to w 100%. Kiedy już to postanowimy, każdy kolejny dzień i każdy jeden mały krok będzie przybliżał nas do tego celu.
Jeśli chodzi dietę… Bo to mam tutaj głównie na myśli:
1) Odstawienie mięsa jest konsekwencją zdrowego stylu życia – wraz z ograniczeniem soli, cukru, zmianą sposobu przygotowania posiłków (np. gotowanie i pieczenie zamiast smażenia). Jak mówiła przedmówczyni, jest mnóstwo badań na temat negatywnego wpływu spożywania mięsa oraz produktów odzwierzęcych (mleko, jajka) na nasze zdrowie. Świetnym podsumowaniem/ metanaanalizą tych badań jest książka doktora Fuhrmana: http://www.empik.com/jesc-by-zyc-zdrowo-fuhrman-joel,p1063000697,ksiazka-p?gclid=Cj0KEQiAzZHEBRD0ivi9_pDzgYMBEiQAtvxt-HcoSbIF0_sYv6wslq3m_diUOCMGjkGjfP95LZaDJ_caAkh48P8HAQ&gclsrc=aw.ds
W przeciwieństwie do obecnych „góru diet”, celem jego książki nie jest promowanie własnej osoby poprzez zaskakujące ukazanie „najnowszych odkryć naukowych”, lecz przedstawienie prostych sposobów na poprawę nawyków żywieniowych (m.in. spożywanie większej ilości owoców, warzyw oraz innych produktów, które obecne są w naturze). Wszystko to będące zbiorem i wnioskiem z tysięcy badań prowadzonych na całym w świecie. Jest to pozycja wymagająca i… niewygodna, ale też przynosząca wspaniałe efekty osobom, które borykają się z poważnymi problemami zdrowotnymi. Mój partner, który choruje przewlekle na nerki, po dwóch miesiącach stosowania diety – bezmięsnej, przeszedł na weganizm, a także ubogiej w sól – zauważył ogromną poprawę w wynikach badań: niższe ciśnienie krwi, niższy poziom kreatyniny (nerki), spadek wagi o kilka kilogramów, więcej energii. Sam lekarz był zszkokowany.
Ci, którym nic poważnego nie dolega również znajdą w tej książce wiele rad i inspiracji, jak żyć zdrowiej. Bo zdecyowanie warto. I tu metoda małych kroków będzie idealna, bo może ta drobna zmiana pozwoli nam na pozbycie się tych dwóch kilogramów, które od dawna nam przeszkadzają.
Jeśli chodzi o słodycze – jako osoba z insulinoopornością (obniżoną wrażliwości na działanie insuliny odpowiedzialnej za regulację poziomu cukru we krwi) zdiagnozowaną 10 lat temu, postanowiłam pewnego dnia w końcu podjąć tę drastyczną decyzję (dla fanki słodyczy ogromnie ciężką) i zrezygnować całkowicie z cukru. Poza zrzuceniem kilkunastu kilogramów (wraz z odstawieniem słodkich, tłustych i mącznych potraw), wyleczeniem się z trądziku, od czasu podjęcia tej decyzji czuję się o wiele lepiej – mam poczucie, że panuję nad swoim ciałem, wyglądam atrakcyjnie i jest to motywujące do prowadzenia zdrowego trybu życia. Ponadto, jako osoba na diecie wegańskiej od 5 miesięcy – mogę powiedzieć, że jest to jedna z najlepszych decyzji, jaką podjęłam w życiu. Nie czuję jakiejś szaleńczej odmiany – może dlatego że od kilku lat odżywiam się całkiem zdrowo – za to czuję, że funduję mojemu ciału to, co dobre z punktu widzenia zdrowia i etyki, czuję się przy tym dobrze ze sobą i otoczeniem. I mogę objadać się owocami, warzywami, kiedy mam na to ochotę.
Proszę o wybaczenie za przydługowawy post. Chciałabym tylko na koniec podkreślić, że zdecydowanie warto każdego dnia poświęcać choć chwilę czasu na to „trochę”. Bo to przynosi wspaniałe efekty na dłużej. I wtedy każda zmiana, decyzja – choćby przejśćie na weganizm – będzie łatwiejsze, bo będzie łagodniejszym przejściem oraz konsekwencją naszych dotychczasowych działań.
Poza tym… Po trosze może też oznaczać codzienne motywowanie członków naszej rodziny do tych małych zmian.
Dziękuję za inspirujący wpis i dyskusję.
Pozdrawiam serdecznie, Aneta
Przede wszystkim etyczne- za dużo obejrzałam w internecie…a może tyle ile trzeba. Potem względy zdrowotne – moje migreny przestały być tak intensywne. Nie wiem na 100% czy to od tego, ale jest lepiej. I zdecydowanie mam więcej energii. Mam dość specyficzną sytuację, reszta domowników je mięso, więc w mojej kuchni jest intensywnie, czasem smażę kotlety dla męża i jednocześnie piekę w piekarniku wegańskie kotlety:-).
O to, to – migreny mi przeszły po odstawieniu mięsa i to na pewno jest powiązane, bo w tym czasie innych zmian nie było. Energii też mam więcej, odkąd mięsa nie jem. Mam to szczęście, że mój mąż od lat nie je mięsa – gdyby jadł, pewnie musiałby sam sobie gotować ;) A synowie jedzą mięso poza domem, w domu czasem piekę dla nich ryby, jedzą jajka od szczęśliwych kur i piją kozie mleko (to akurat nie jest super, ale uwielbiają mleko).
Niektórzy (znam osobiście) mają więcej energii i są zdrowsi przy diecie paleo, czyli mięso i warzywa, owoce.
Po trochu zmieniam swoje życie na lepsze już od dłuższego czasu i nie znam lepszej metody na to, by rzeczywiście trzymać kurs i bez pośpiechu, bez nerwów, szarpania się z samym sobą i spoczywania na laurach, bo za ciężko, dojść do celu. Kiedyś chciałam wszystko od razu i czasem to się sprawdzało. Ale przy czterech synach tylko metoda małych kroków przynosi rezultaty i ma szansę na to, bym się jej trzymała. Ostatnio skupiam się na porannych rytuałach (pisałam o nich u siebie, więc nie będę się tu rozpisywać) i to jedna z tych rzeczy, które najbardziej zmieniły moje dni. I pociągnęły za sobą szereg zmian – także w podejściu do codziennego ubierania się. Bo nagle mam ochotę wyglądać lepiej. Dla siebie. I mam na to energię, daje mi to radość, to komponowanie stroju na kolejny dzień. Zamiast wciągnąć na siebie dżinsy i sweter, bo tak najprościej :) Swoją szafę na szczęście bardzo lubię i nie czuję potrzeby zmian, ale podejście do ubierania się na co dzień muszę podreperować, bo na macierzyńskim czasem mi się po prostu nie chce ;)
Wiesz, w kwestii ubioru mam też podobne postanowienia. Jestem teraz na wychowawczym i wiem co to znaczy że czasem się nie chce:-), choć bardzo lubię o siebie dbać. Staram się jak najbardziej by mi się jednak chciało i ostatnio nawet biorę udział w akcji 365 dni w spódnicy:-), by jak najczęściej nosić sukienki i spódnice (które swoją drogą kocham), ale też bez presji że musi to być równe 365 dni. Pewnie w niektóre dni wskoczę w spodnie, ale generalnie małymi krokami chcę być jeszcze bardziej kobieca:-).
Ja sobie założyłam, że postaram się choć raz w tygodniu zamienić spodnie na sukienkę/spódnicę :)
Czyli metoda małych kroków – super:-).
Spodni nie ograniczę ;) ale na macierzyńskim po jakimś czasie czułam się w domu, jakbym ciągle miała grypę – ciągle w domowych rzeczach ;) Więc po jakimś czasie zaczęłam się ubierać niemalże jak na codzień do pracy.
Właśnie tak staram się robić. W ogóle zrezygnowałam z ubrań tylko domowych. Jeśli nie wyszłabym w czymś „do ludzi”, nie zakładam też w domu. Z szacunku dla siebie i swojej rodziny – przecież to najważniejsi ludzie w moim życiu :) Co nie znaczy, że nie zakładam spodni dresowych czy legginsów – po prostu wybieram te dobrej jakości i o kroju, w którym czuję się na tyle dobrze, że mogę wyjść po bułki czy na pocztę :)
Czterech synach…. Rany, jak Ty dajesz radę… I jeszcze prowadzisz bloga (bardzo fajny wpis o porannych rytuałach, Maria się chyba nie pogniewa, że u Niej o Tobie). Serdecznie Ciebie pozdrawiam
Dziękuję :)
Myślę, że ten wpis się super wpisuje w temat dzisiejszy.
Też właśnie tak pomyślałam, kiedy przeczytałam Twój wpis :)
trzy lata temu powiedziałam sobie: trochę więcej aktywności fizycznej w moim życiu… dziś zumba raz w tygodniu oraz rower lub łyżwy alternatywnie zimą na weekendzie stały się stałymi punktami w moim grafiku =)
Super, ja też trochę więcej się mam zamiar ruszać. Tylko w zeszłym tygodniu wyjazd, a w tym choroba koleżanki powstrzymały nas przed pójściem na basen :) Ale już za tydzień nic nas nie powstrzyma :)))
Staram się dawać sobie trochę więcej luzu. Czasami moje obowiązki mnie przerastają, a przecież czasami potrzebuję trochę czasu dla siebie, jak każdy zresztą. Kiedy czuję, że ten czas nadszedł, po prostu odpoczywam, nie myśląc jak wielka sterta rzeczy do zrobienia leży i krzyczy „musisz to zrobić teraz”.
Dla mnie w tej kwestii przełomowym okazało się spisywanie tego, co trzeba zrobić. Nie chodzi nawet o jakieś listy, tylko bardziej o to, że to, co jest wyrażone w pisemnej formie, może zniknąć z głowy i jej już nie zaśmiecać.
Trochę więcej wyrozumiałości dla samej siebie :) to moje motto na ten rok.
Mam dokładnie takie samo podejście. Sprzątam też „trochę,” czyli oprócz cotygodniowego mycia łazienki i odkurzania po kawałku porządkuję papiery, biurko, kuchnię. Mierzę w dom, w którym łatwo i przyjemnie się mieszka, i który można przeprowadzić w inne miejsce minimalnym nakładem środków :)
Mam podobnie ze sprzątaniem, staram się, żeby nie było ogólnego chaosu, łazienka zawsze czysta, ale też nie ma jakiejś nieskazitelności nigdzie. I jest w rezultacie na tyle ok, że nie ma jakiegoś wstydu jak ktoś nieoczekiwanie wpada :)
Po przeczytaniu tego posta, zrozumiałam dlaczego ja tak bardzo lubię Cię czytać :) Ja właśnie jestem dokładnie taka „trochę” w życiu. Lubie stabilizację, nie lubię rewolucji. Zawsze staram się szukać jakiegoś „złotego środka”. Ja na co dzień staram się trochę zdrowiej odżywiać, ale nie przesadzam, bo wiem, że na dłuższą metę bym tego nie utrzymała. Trochę więcej uprawiać sportu, szczególnie w zimie się staram, bo latem to dużo łatwiej spędzać wolny czas aktywnie. Trochę poprawić moją umiejętność języków obcych korzystając z aplikacji na komórce do słówek. Oczywiście trochę lepiej się ubierać, w sensie bardziej spójnie z moim stylem, a jednocześnie odpowiednio do okazji. Trochę więcej uczestniczyć w różnych wydarzeniach kulturalnych.
Ja też jestem z tych złotośrodkowych :) Aczkolwiek są na pewno takie dziedziny życia, kiedy warto iść na całość, rozwijać skrzydła, dogadzać sobie. Tylko to też trzeba wiedzieć kiedy można iść na całość, żeby się nie odbiło czkawką :)
u mnie od jakiegos czasu takim slowem jest „wystarczajaco” i w zasadzie moglabym je podpiac pod to, o czym ty piszesz. Pozwolilo mi to zwolnic i przestac dazyc do absolutnej perfekcji, tu i teraz, natychmiast. I tez doceniam spokoj, zadnych dramatow, lubie rutyne..
Po lekturze wpisu Marii miałam właśnie takie skojarzenie, że to „trochę” to właśnie takie przyzwolenie sobie na niedążenie do absolutnej perfekcji, co mi się bardzo podoba. Mam ostatnio takie odczucia, że absolutny perfekcjonizm jest krzywdzący.
O dziwo nie chodziło mi o to, ale cieszę się z Twojej interpretacji, bo na pewno wnosi jakąś wartość do wpisu <3 Jeśli tak również można go odczytywać, to bardzo się cieszę. Dla mnie "trochę" jest po prostu przyczynkiem do ruszenia z czymś, negacją nic nie robienia.
Ja na szczęście nie mam tego problemu z perfekcją, ale wyobrażam sobie tę myśl przed zrobieniem czegokolwiek, że musi być idealnie albo nie warto i przyznam, że aż ciarki mnie przechodzą, takie to jest straszne. Mnie bardziej hamuje lęk innego typu, może nawet gdzieś tam podobny lekko. Perfekcjonizm sprawiłby, że po prostu bloga by nie było.
nie byla to tego rodzaju perfekcja, paralizujaca, albo wszystko, albo nic. Raczej jakies moje dziwactwa, np. zabieralam sie za bieganie, ale od 1-szego razu nie udalo mi sie przebiec iles tam w jakims tam tempie – i od razu demotywacja. A potem przyszlo zastanowienie, ze nie musi byc tak jak sobie gdzies wyczytalam, czy zalozylam, ale „wystarczajaco”. Teraz wychodze prawie codzienie, na bieg albo marsz i w ogole nie przejmuje sie czasem, dystansem itp. Jest wystarczajaco dobrze.
To dobrze, nie ma tragedii z paraliżem. Ja też umiem się cieszyć nawet małym kroczkiem wykonanym w dobrym kierunku. Też mi to wystarcza w wielu przypadkach.
O tak! Ja do biegania zabierałam się ok 4 lat. Drukowałam tabelki, plany treningowe, kupowałam zegarki, żeby mierzyć puls i utrzymywać odpowiedni poziom obciążenia organizmu itd. No i jak już to wszystko zorganizowałam i poobliczałam to po 1 wyjściu „na jogging” był koniec tych wszystkich planów bo nie dało się oddychać i miałam mroczki przed oczami. I tak za każdym razem, aż nie trafiłam w sieci na artykuł o japońskim doktorze propagującym slowjogging. TO BYŁO ODKRYCIE! Nawet biegać można trochę:) Po pierwszym treningu byłam tak zdziwiona, że JA daję radę. No i się zaczęło – całe zeszłe lato było pod znakiem biegania – wstawałam o 4:45 żeby przed pracą godzinkę pohasać po lesie, doświadczyłam na sobie, że euforia biegacza to nie jest żaden mit. Naprawdę można z aktywności fizycznej czerpać przyjemność pod warunkiem, że uszanuje się swoje ciało i jego wymagania. I teraz mam jeszcze jeden powód, żeby tęsknić za wiosną:)
Uwaga o okropnych flakonach perfum trafia w sedno:) warto stosować tę zasadę w różnych dziedzinach życia, można bardzo poszerzyć sobie horyzonty i odkryć wiele wspaniałych rzeczy, po które nigdy byśmy nie sięgnęli.
Jesteś Kochana, właśnie o to mi chodziło. A co zrobiłaś ostatnio takiego? Z czego ktoś może się śmiał albo Tobie pozornie wydało się to dziwne?
Może nie tyle dziwne, co wykraczające poza słynną „strefę komfortu”. Zaczyna się od banalnych spraw, na przykład od przymierzania nietypowych dla siebie fasonów ubrań. W ten sposób przekonałam się do koszul, krótkich spódnic, wzorzystych alladynek. Obejrzałam z przyjemnością Dr Strange, chociaż w kinie lubię najbardziej 100% realizmu. Poszłam na rozmowę o pracę i teraz jestem w cudownej firmie, choć wcześniej wydawało mi się, że kompletnie się do niej nie nadaję. Tak można robić ze wszystkim. Życie może wtedy naprawdę ciekawie się układać :)
Ty też jesteś kochana. Bardzo podoba mi się, że odpowiadasz na wszystkie posty :) ściskam mocno.
Bardzo inspirujące <3
Ja w zeszłym roku zaczęłam 'trochę’ więcej się ruszać :) Na początku było to 1-2 razy w tygodniu, bardziej z powodów towarzyskich niż zdrowotnych, teraz nie wyobrażam sobie życia bez siłowni
Czytałam, czytałam, pogratulować zacięcia :) Ja od przyszłego tygodnia ruszam z koleżanką na basen. Na razie raz w tygodniu, ale kto wie jak to będzie dalej :)
U Andrzeja Tucholskiego przeczytałam ostatnio mniej więcej takie zdanie: „Ludzie przeceniają, co mogą zrobić w ciągu jednego dnia, a nie doceniają co mogliby zrobić w skali roku”.
To trochę jest świetne, ja zawsze chcę przewrót, wszystko na raz, dopiero się uczę równoważyć :)
A od niedawna „trochę” uczę się francuskiego – jedna lekcja dziennie na duolingo. :)
Napisz mi proszę, czy jesteś zadowolona? Jak oceniasz swoje postępy? Czy to jest nauka po polsku czy po angielsku? Na kompie czy na telefonie? Sorki, mogłabyś przybliżyć mi to tak ogólnie – czy widzisz jakieś minusy tego, inaczej byś teraz startowała z nauką itd.?
ja też uczę się z Duolingo. Zaczęłam od francuskiego, którego kiedyś się uczyłam. Ale jest opcja tylko angielski-francuski. W sumie po początkowych trudnościach (musiałam się przyzwyczaić, że przeskakuję między dwoma obcymi językami), bardzo mi się to spodobało, że jednocześnie uczę się dwóch języków. Tak mi to podpasowało, że od trzech miesięcy zaczęłam się uczyć włoskiego (angielski-włoski) zupełnie od zera. Ale tutaj już nie było tak prosto, więc mam jeszcze jeden program do pomocy, który jest łatwiejszy dla zupełnie początkujących – Memrise. Uczę się prawie codziennie korzystając ze smartfona, jak leżę wieczorem na kanapie i odpoczywam. Bardzo polecam :)
zalety: dużo różnych słówek i zagadnień, ciekawe, zróżnicowane zadania, można się osłuchać i trzeba też mówić, wygodnie się korzysta, a wzrastająca ilość dni bez przerwy motywuje do systematycznej nauki
wady: duolingo dla zupełnie początkujących może być trochę za trudne, bo nie jest tam tłumaczona gramatyka, w dalej lekcji jest dużo nowych słówek, które ciężko od razu wszystkie spamiętać, jeśli chcesz się uczyć innego języka niż angielski, to musisz znać średnio angielski, ale jeśli tak jest, to dla mnie zaleta, że w ogóle przestaję myśleć po polsku :)
Sprawdzę sobie to Duolingo i Memrise też, w sumie nic się nie stanie jeśli się nie polubimy, a może wyjść coś fajnego z tego. I to chyba nawet wydaje mi się zaletą, że nie ma gramatyki.
Małe uzupełnienie:
1. (prawdopodobnie) można uczyć się też niemiecki-francuski. (może też jakiś inny język – jeżeli znasz jakiś inny język to sprawdź jakie obce są dla niego dostępne)
2. Jest gramatyka, w dwóch formach: w zadaniach jako gotowe zdania tzn. odmieniony czasownik (po kliknięciu w wersji komputerowej można zobaczyć odmianę dla wszystkich osób), ustalona kolejność wyrazów w zdaniu, końcówka przymiotnika, właściwy rodzajnik itp., i w formie opisowej pod konkretnym modułem. Trochę więc uczysz się gramatyki nie wiedząc nawet, że to robisz.
//bez gramatyki nie da się zbudować poprawnego zdania ;)
3. Jest tego sporo, dzisiaj mam 19 dzień i na koncie 162 słówka. Ja robię notatki i powtarzam też poza platformą. Można też ćwiczyć umiejętności, powtarzać lekcje.
4. Używam zarówno aplikacji na telefon, jak i komputera. Wersje się różnią, na korzyść komputerowej i tą właśnie polecam.
5. Ogromnym minusem jest dla mnie dokładność tej aplikacji, tzn. słówko z nieodpowiednim rodzajnikiem, literówką jest uznawane za niepoprawne, myślę, że na dalszym etapie będzie to upierdliwe. (A w prawdziwym życiu takie błędy nie zaburzyłyby komunikacji).
6. Generalnie mam luz do tego francuskiego, nie muszę się nauczyć ani na już ani na perfekt, więc po prostu powoli się uczę i polecam ten styl :D
Chodzi o to, że ta nauka jest tak przyjemna, że kusi, żeby zrobić więcej lekcji na raz, popełniłam ten błąd kilka lat temu jak pierwszy raz miałam do czynienia z duolingo i nic się w efekcie nie nauczyłam. Poza platformą trzeba też 5-10 minut dziennie powtarzać, jak na zwykłe lekcje ;)
Jakie języka chcesz się nauczyć, Mario? Życzę powodzenia i wytrwałości! :)
PS: Zaznaczyłam śledzenie komentarza, a nie dostałam powiadomienia mailem, dopiero czytając inne komentarze zauważyłam, że pytasz.
W skrócie: polecam wersję komputerową, aczkolwiek można korzystać z dwóch równolegle. Powodzenia!
PS: Taki długi wczoraj napisałam komentarz i on się nie opublikował :< powiadomienia mailowe też nie przychodzą.
Wpadł mi Twój komentarz do spamu, ale wydobyłam. Dziękuję. Tak, wiem o tych powiadomieniach. Już zgłoszone, więc powinno niedługo wrócić :)
Dokładnie tak! Trochę, troszeczkę, troszeńkę – bo to tak łatwo wprowadzić, a zmiana nie onieśmiela swoim ogromem.
Trochę więcej ruchu (schody zamiast windy – po tygodniu zapomniałam, że istnieje; spacer zamiast tramwaju, ćwiczenia z Chodakowską zamiast serialu). Trochę więcej delikatności (wysłuchanie każdego do końca, unikanie zbyt emocjonalnych słów w żywej dyskusji).
Wielkie zmiany i rozmach w decyzjach potrafią być świetnym źródłem motywacji (np. jak pozbywamy się z determinacją połowy rzeczy z szafy, to trudniej o sentymenty), ale niestety bardziej prawdopodobne jest popełnienie głupich błędów (wiem, sprawdziłam). #MałeKroczkiRlzz :D
Jakie piękne zmiany u Ciebie. Też bym chciała dokładnie takie same! Motywacja jest spoko, ale dopiero dyscyplina rules :)
Ja pracuję trochę nad własnym umysłem i ciałem, każdego dnia trochę uczę się nowych rzeczy i rozwijam moje zainteresowania, pozwalam sobie na trochę komfortu w życiu codziennym, po trochu przygotowuję się do świąt. Po trochu robię nawet zakupy domowe, bo nie mam samochodu :D
W sobotę robię trochę ciasta, dzięki czemu jedząc jem je po trochu i mam tylko trochę wyrzutów sumienia.
A w kwestii odzieży: dokładam do szafy ubrania po trochu i tak samo wymieniam na nowe te, z których nie jestem do końca zadowolona. Trochę zmienia się moja wizja mojego stylu i waha się raz w jedną raz w drugą: np. po trochu idę w stronę gamine, a potem trochę mnie przechyla w bardziej kobiecą stronę.
Ale świetnie, wszystko wydaje się tak naturalnie wkomponowane w rytm życia, bez niepokojących zrywów :) Poproszę Cię o jakiś prosty, banalny, zawszewychodzący przepis na ciasto. Tak na dobry początek, żeby wyszło i żeby było zachętą do dalszych wypieków :)
Mario, polecam tego bloga i te ciasteczka: http://www.slodkiefantazje.pl/przepisy/3473/rozplywajace-sie-w-ustach-kruche-ciasteczka
One w piekarniku cały czas są w dotyku jak plastelina. Wyjmij je, jak będą złote, bo kruchości nabiorą dopiero stygnąc.
Smacznego :)
Ja w ogóle jestem „trochę”. Żyję trochę i łagodnie, o ile mnie życie nie zmusi czasem do „bardzo”. :)
Moje trochę więcej:
– trochę więcej kobiecości
– trochę więcej odwagi
Well, well, well – mamy takie samo stylowe „trochę” :)
Zaczęłam od trochę zdrowiej jeść, potem trochę się ruszać, teraz chcę się trochę nauczyć tańczyć balet, więc trochę się już rozciągam ; ) Efekt? Od zeszłych wakacji 16kg mniej, po 20cm mniej w każdej partii ciała, zejście z rozmiaru M/L na XS/S, lepsze samopoczucie, zadowolenie z siebie, więcej energii, siły i zapału do wszystkiego, wkrótce nowe hobby i umiejętności :) A i myślę, że wyglądam w tej chwili lepiej, niż wyglądałam kiedykolwiek. Właściwie to pierwszy raz w życiu się sobie podobam. Trochę warto potrochować :D
Imponujące efekty. Brawo. Czy możesz sprecyzować „zdrowiej jeść”? Czy rzeczywiście było na zasadzie „trochę” i bez radykalizmu, czy jednak z czegoś rezygnowałaś? I na czym polegał ruch, jak regularny był?
Czytam Mario,Twojego bloga od dłuższego czasu, ale ciągle potrafisz mnie pozytywnie zaskoczyć. Tematem postu lub sposobem postrzegania pewnych aspektów życia. Inspirujesz mnie tym samym do przemyśleń, które uwielbiam. Wzbogacają one moje odczuwanie życia wewnętrznego.
Trochę jest rzeczywiście magiczne. Niby nic, a jednak. Staram się codziennie trochę odpocząć, trochę posprzątać, trochę poczytać, spędzić trochę czasu z mężem i synami. Również nie lubię rewolucji, tylko spokojne wprowadzanie drobnych zmian. Moje dokonanie: po trochę rzuciłam palenie. Ograniczając ilość wypalanych papierosów (chociaż nigdy nie paliłam zbyt wiele- kilka dziennie), doszłam do palenia wyłącznie „imprezowego”. Na to pozwalam sobie, bo przecież można być trochę „nieidealnym”.
Ależ fantastycznie. Znam kogoś, kto po prostu powiedział dość i przestał palić z dnia na dzień, więc jak widać nie ma uniwersalnej metody :) Bardzo się cieszę, że Ci się udało. To chyba śmiało możesz teraz sprawić sobie w zamian jakąś przyjemność, na którą zawsze sobie żałowałaś, co?
To jest świetna metoda na ogarnięcie rzeczy z pozoru nie do zrobienia.
Trochę nauki rosyjskiego, chociaż te 15 minut dziennie na Duolingo – tygodniowo wychodzą prawie 2 godziny i widzę że umiem coraz więcej. Teraz staram się trochę dokształcać – codziennie obejrzeć chociaż trochę wykładów na Courserze albo EDX z interesujących mnie dziedzin. Tutaj trochę ciężej mi się zabrać, i jak już siądę, to potrafię przesiedzieć cały wieczór nad jakimś tematem, a potem zostawić go na kilka dni, a wolałabym robić to mniej, a systematyczniej.
Trochę więcej pewności siebie- cel na całe życie, bo dla mnie najtrudniejszy. Nie umniejszać swoich dokonań, nie bać się rozmawiać z ludźmi, nie stresować się niepotrzebnie. Po trochu próbować, wyciągać wnioski z każdej sytuacji i uczyć się na błędach. Tego nie da się osiągnąć z dnia na dzień – nie stanę się nagle super pewną siebie osobą, jeśli jeszcze godzinę wcześniej stresowałam się np. zapytaniem sprzedawcy o inny kolor słuchawek. Głupi przykład, ale mam nadzieję że oddaje to co miałam na myśli.
U Ciebie, Mario, widać efekty tej metody nie tylko w ubiorach, które prezentujesz na blogu, ale jeszcze we fryzurze, jak stopniowo schodziłaś z czarnego, zamiast rozjaśnić na kurczaka i farbować.
Faktycznie Kochana, włosy moje to chyba najbardziej obrazowy przykład. Wprawdzie nie obyło się bez „ciach”, ale faktycznie udało się uniknąć dziwnych kolorów :) A ja Ci powiem co do sprzedawców, że ja już doszłam do etapu w którym się targuję o większość rzeczy, a przynajmniej pytam o rabat. Wystarczy jedno powodzenie w tej dziedzinie i Ci pewność siebie rośnie na maksa i nie możesz przestać. Bardzo polecam. A szczególnie zacząć od jakiegoś targu czy ryneczku – tam się zawsze coś ugra :)
Trochę mniej samodoskonalenia. Osiągnęłam w życiu wiele. Teraz czas na trochę większe docenianie siebie samej.
Niech i tak będzie :)
Zastanowiło mnie t co napisałaś o flakonach perfum, że wybierasz najbrzydsze ;-). Ja zawsze wychodzę z założenia że opakowanie dla perfum jest tym czym ubranie dla osoby – wysyła pierwszy przekaz już samym swoim kształtem i kolorem, pozwalając mniej więcej stwierdzić do jakiej kategorii olfaktorycznej należy dany zapach. Wprawdzie można się naciąć bo kiedyś sięgnęłam po przepiękne opakowanie z żelazną teatralną maską, przywodzące na myśl teatr i średniowiecze, a co otrzymałam? Kawior od Muglera w przesławnym Womanity. Z drugiej strony She Emporio Armani ma bardzo niepozorny flakon a jak dla mnie pachnie pięknie. A Tobie Mario które opakowania się podobają, a które uważasz właśnie za koszmarne?
Ja na ogół też wierzę w jakieś magiczne dopasowanie – że flakon będzie ładny, to może i zapach będzie ładny. Ale różnie to bywa, dlatego nie chcę stracić tych ładnych zapachów w brzydkich flakonikach. I nie ukrywam, że dla mnie to też jest rozrywka: zgadywanie co będzie w takim koszmarku :) Już wyjaśniam na przykładach cztery możliwości:
1. piękny flakon, piękny zapach – https://goo.gl/VmCqAp
2. piękny flakon, brzydki zapach – https://goo.gl/MAOE51
3. brzydki flakon, brzydki zapach – https://goo.gl/xETsFw
4. brzydki flakon, piękny zapach – https://goo.gl/0ELZRa
:)
Muszę koniecznie powąchać nr.1 :-). Co do 3, czyli Dolce Vita to w pełni zgadzam się co do opakowania. Sam zapach nawet mi się podoba, jest to jeden z tych zapachów które wywołują u mnie poczucie bezpieczeństwa. Mam maleńką próbkę, inna sprawa że raczej nie zamówiłabym całego flakonika. Kojarzy mi się ze stylem Italian Chic i uważam że nie bardzo pasuje do mojego wyglądu, mojej pracy i moich ubrań.Natomiast sama butelka wygląda jak podróbka za 20zł, a na czubku brakuje mi tylko jakiejś plastikowej pszczoły i Kubusia Puchatka :-)
Ojoj, dolce vita, miłośc mojego życia tak okrunie potraktowana! ;) Ale fakt, flakon jak z kiosku, przyznaję. A moje trochę to też zdrowsze odżywianie, trochę sprzątanie zamiast marnowania na to całej soboty i chcę wprowadzić trochę nauki hiszpańskiego.
Mnie te wszystkie flakony w kształcie kulek, jabłek i czego tam jeszcze pękatego jakoś tak trochę odrzucają :)
Mi najbardziej podobają się ciężkie poziome prostokąty, coś jak seria Miss Dior albo Dolce Gabbana „The One”. Sprawiają wrażenie klasy i kobiecości, ale nie takiej bardzo wyzywającej, raczej trochę zmysłowej a trochę romantycznej. Lubię też proste flakony od CK albo” Tommy Girl” Tommiego Hilfigera, najczęściej zawierają świeże, dzienne zapachy i można je bez strachu nosić w torebce. Bardziej niż na kształt patrzę jednak na barwę, najczęściej wybieram perfumy w kolorze jasnego złota, pudrowego różu, ciemnofioletowe i bezbarwne.Unikam zielonych, niebieskich i jasnoróżowych -często zawierają taki rodzaj świeżości od której świdruje mi w nosie i głowie, ciemnozłotych – są za ciężkie, oraz cielistych – to z założenia takie zapachy „nude”, jak dla mnie trochę nudne i bezpłciowe.
O mamusiu, a mnie się Dolce Vita kojarzy z budyniem, ale jakoś tak nieprzyjemnie. Może na kimś innym pachnie ładnie :)
Moja historia z DV zaczęła się tak, że jako mała dziewczynka dostałam od babci perfumy Felicitas – robiło je wtedy Coty, teraz praktycznie nie istnieją. Poszukując ich kiedyś intensywnie natknęłam się na wiele opinii, że są zrobione na podobę Dolce Vita – i rzeczywiście! Dla mnie DV są słodko-ziołowe, ale nie waniliowe tylko takie bardziej miodowe, trochę leśne, takie „bubbly”, kojarzą mi się z kieliszkiem szampana ;) I używam ich tylko wtedy jak mam zamiar mieć fajny dzień albo wieczór – w ten sposób kojarzą mi sie wspaniale! :))
Dodam tylko, że Addict to świetne perfumy na mrozy :) Nic się u mnie tak dobrze nie sprawdziło przy bardzo niskich temperaturach.
Co do „trochę”, to staram się trochę więcej czytać, trochę więcej oglądać, trochę częściej podróżować.
Ja też najbardziej lubię je zimą. Pamiętam, że zimą je pierwszy raz kupiłam i poszłam w nich do pubu, miałam ciężką kurtkę z miśkowym kapturem, padał śnieg. Będą mi się zawsze kojarzyć z tym dniem.
Powąchałam Addict 2 dzisiaj i niestety nie przypadły mi do gustu. Sam zapach jest może i ładny ale jak dla mnie są za mocne i za bardzo zwracające uwagę (testowałam na paseczku więc nie wiem jak na skórze). Co do flakonu to w pierwszej kolejności skojarzył mi się z Armani Code i muszę przyznać że wyczuwam w nich jakiś podobny, słodki, pudrowy ciężar. O ile chciałabym ubierać się, poruszać i uśmiechać jak kobieta pachnąca DV, o tyle nie odpowiada mi Addict 2. Mam wrażenie że wymaga on bycia dopracowaną w każdym calu, szpilek, manicure, perfekcyjnie wyrysowanych brwi i ułożonych włosów. Jest w nim coś wampowatego i krzykliwego zarazem. Podejrzewam że lepiej (DV zresztą też) układa się na brunetkach, im jakoś bardziej pasują zapachowe szaleństwa.
Dla mnie DV to piekny flakon i piekny zapach :)
Oj… a ja uważam, że Aromatic in White czy Dolce Vita są obłędnie piękne, pierwsze nawet bardziej niż te drugie. Ja w ogóle nie sugeruję się marketingiem, flakonem perfum, a nawet nazwą czy ich „płcią”. Liczy się tylko i wyłącznie zapach.
Chociaż faktem jest to, że flakony i nazwa często przykuwają uwagę, ale zapach zaskakuje… tak było z „Oud Imperial” Perris Monte Carlo https://fimgs.net/images/perfume/nd.15315.jpg flakon idealnie odzwierciedla zapach – są one bardzo wiedźmowate, królewskie i egzotyczne. Oczywiście, ludzie uważają je za brzydkie, ostre, ale dla mnie są niestandardowo piękne.
Chociaż ostatnio mnie fascynuje to, co nieklasyczne, co inni ludzie nazywają brzydotą. Fascynują mnie dziwne twarze, dziwni aktorzy pokroju Rudgera Hauera, Cumberbatcha czy Tilda Swinton.
Ogólnie cieszę się, bo ostatnio wychodzę ze swojej estetyki, przekonuję się do innych stylów, podziwiam dziewczyny, które wyglądają świetnie w słodkich i cukierkowych ubraniach, albo kobiety w „sztywnych” kostiumach i garniturach…
Avarati, podobny flakon mają perfumy alaia dostępne w douglasach. Są mocno męskie i bardzo nietuzinkowe. Jestem zauroczona, choć na mojej skórze nie układają się zbyt dobrze. Ale mogłabym mieć miniaturkę, żeby wąchac :D
Kiedyś – w temacie tycia/odchudzania – bardzo mądra kobieta powiedziała mi, że wystarczy, że w ciągu miesiąca przybierze się na wadze 1 kg, to w ciągu roku wpadnie ich aż dwanaście. Ja to teraz odwracam, to znaczy wystarczy, że w ciągu miesiąca zgubię kilogram, to za rok jestem 12 kg lżejsza.
Zobaczymy jak to wyjdzie w praktyce ;)
No zobaczymy :) Czy Pani wspominała, że trzeba ku utrzymaniu takiego stanu rzeczy, podjąć jakieś kroki? :) Samo się nie zrobi, choćby w pierwszym miesiącu i pięć kilo zeszło, haha.
Wyrobiłam sobie nawyk codziennego przecierania kabiny prysznicowej, wszystkich zlewów i armatur zaraz po użyciu. Jeśli czegoś używam to to odkładam na miejsce i zawsze przeczyszczę. Dzięki temu nie mam już „wielkiego sprzątania“ w sobotę, które zajmowało mi wcześniej większą część dnia. Wolę zatem sprzątać codziennie ale tylko trochę. A jak nie mam czasu na trochę to też się jakoś strasznie nie złoszczę, bo wiem, że jak trochę coś przełożę to nic się nie stanie (wiem wiem, brzmi jak prokrastynacja;)
Po przeczytaniu książki o Kaizen próbowałam zastosować tą metodę do nauki francuskiego ale trudno mi się zorganizować i dalej uczę się nieregularnie i jakoś tak kompulsywnie, czyli, że jak raz zasiądę wieczorem to siedzę 2-3 godziny a później długo nic, co jest mało produktywnie. Może jak położę jedną książkę do francuskiego gdzieś na wierzchu to nie zapomnę lub tak łatwo nie zmienię planu. (Uczenie z darmową aplikacją na telefonie w pociągu jakoś mnie nie fascynuje. Ale poszukam jeszcze jakiejś lepszej app.)
A ja z kolei nie robię tego wszystkiego w łazience regularnie, ale jakoś mnie relaksuje sprzątanie akurat tam i chyba nie mam nic przeciwko temu wielkiemu czyszczeniu wszystkiego naraz :) W każdym razie jakoś tak wychodzi, że zawsze w łazience mam najbardziej poczyszczone – na pewno się wyróżnia na tle wszystkiego innego czystością :)
To podejście do zmian które opisujesz wydaje się być bardzo mądre. Ja mam często tak, że gdy.pojawia się chęć zmiany, rzucam się na głęboką wodę. Chciałabym wszystko już, natychmiast i spektakularnie zmienić. I to nie wychodzi;) dlatego od niedawna staram się przekonywać sama siebie do zmian powolnych ale skutecznych. Co już zrobiłam? Ćwiczenia – nigdy to nie była moja mocna strona ale od 1,5 roku chodzę raz w tygodniu na pilates. Czasami częściej ale ten raz w tygodniu to takie minimum. Owszem, latem jeżdżę tez na rowerze, czasem chodzę na długie spacery, ale w te trudne zimowe miesiące trzymam się po prostu tego „trochę” ruchu. Druga sprawa – bycie bliżej samej siebie i swoich emocji. Pewnego dnia zaczęłam robić wieczorem krótkie zapiski na temat minionego dnia. Kilka zdań, czasem jedno. I choć na początku myślałam że to niewiele to po kilku miesiącach czułam się już bardziej świadoma siebie. I staram się po prostu to kontynuować. Ciągle się uczę takiego spokojnego, wręcz czasem powolnego zmieniania – fajnie że o tym napisałaś :)
Ale świetne są te Twoje „trochę”. Zwłaszcza ruchem chcę się zainspirować, bo się bardzo opuściłam w tym. Czuję, że więcej powietrza, szybszego kroku, rąk podniesionych do góry, wpłynęłoby na moją głowę lepiej, nie tylko na ciało :)
Witaj, Mario! Powiedz, moja Droga, skąd bierzesz tak wspaniałe pomysły na wpisy? Czytam sobie, czytam… i powiem Ci, że bardzo się cieszę, że mogłam przeczytać taki wpis! To już drugi taki mądry wpis, bo wcześniej u Marii Kamińskiej przeczytałam piękny tekst „Nie zapowiadało się”.
Dajesz tak wiele do myślenia! Dzisiaj te słowo „trochę” jest pomijane i zapominane, wszyscy oczekują efektów na „już”. JUŻ trzeba być sexy, glanc i eleganc, musisz nagle przerwać wszystko, co robisz i JUŻ harować jak wół, żeby teraz osiągnąć sukces. Już trzeba schudnąć, już trzeba wyjść za mąż i mieć troje dzieci!
Oczywiście… stopniowy rozwój, powolne wchodzenie po schodach jest nieefektowne, treningi w „Rocky” są zawsze pokazywane jako migawki, wszystko idzie szybko i nagle, ale tak w życiu nie jest. Osobiście cieszy mnie to, że widzę te zmiany po jakimś czasie, albo kiedy ktoś mi z zewnątrz uświadomi, że już w tym i w tym jestem „trochę” bardziej, to jest dopiero satysfakcja :)
W ostatnim czasie moim osobistym „trochę” jest oglądanie filmów i czytanie książek po angielsku. Wczoraj oglądając ostatni (już niestety) odcinek „Sherlocka” po angielsku, bez wspomagaczy, potrafiłam zrozumieć większość tekstu ^^ Tak się cieszę ^^
Szczerze mówiąc, dużym kopniakiem do tego tekstu było świetne kazanie księdza w kościele. Byliśmy na mszy dla dzieci i tam padła taka teza, że święta świętami, ale gdyby nie zwykłe dni między nimi, to byśmy ich nie doceniali. I tak od słowa do słowa w mojej głowie połączyły się pewne fakty :) Kochana, ale mnie zainspirowałaś tym zdaniem o Rockym, bardzo lubię ten film, zawsze czuję się po nim taka nabuzowana i gotowa na ciężką pracę, jakby rozumiejąc, że to wszystko jest procesem.
Gratulacje, super, że się uczysz języka <3
Też ostatnio mnie natchnęło, że zwykłe dni są ważne – taki okres zwykły w Kościele nie jest gorszy niż świąteczny. Pomyślałam, że nie są to szare dni. Codzienność jest (może być) bielą, radosnym światłem (którego mi strasznie teraz brak, byle do wiosny).
Dla mnie „trochę” to takie słowo-zaklęcie, ale też przekleństwo.
Zostałam wychowana w kulcie ciężkiej pracy – zawodowej, ale też pracy nad sobą. W przeświadczeniu, że bez determinacji graniczącej z desperacją niczego się w życiu nie osiągnie. Wielokrotnie słyszałam, że mogę w życiu robić cokolwiek, ale pod warunkiem, że będę tym najlepszym ze wszystkich.
Gonię tego mojego demona doskonałości, ale on wraca, podszeptując mi, że nie warto niczego robić „na pół gwizdka” bo i tak nie będzie efektów. A to nieprawda, widzę te efekty na co dzień u mojego męża, u przyjaciół. Widzę jaką radość daje im weekendowa pasja, nauka czegoś właśnie po trochu.
Myślę, że trudno w dzisiejszych czasach iść taką drogą „małego życia” – kiedy praca dopada nas na długo po wyjściu z biura, kiedy pięćdziesiąta osoba ze znajomych biegnie właśnie półmaraton, kiedy kuzynka z czwórką dzieci wybiera się w podróż autostopem po Malezji, a tobie znowu uciekł pociąg i masz poczucie, że nie potrafisz zorganizować nawet mycia zębów. Kiedy na wieść, że wakacje chcesz spędzić na wyspie Wolin ludzie podnoszą lekko brwi i lekceważąco stwierdzają, że Polskę zostawią sobie na emeryturę bo teraz to koniecznie na San Escobar…
Trochę się trzeba postarać, żeby w tym wszystkim nie zwariować, czego sobie i wam życzę ;)
Ola, dla mnie to jest niesamowite, bo właśnie dałaś tekstowi drugie życie tą interpretacją. Wszystko zawsze trzeba robić w zgodzie ze sobą. Ja byłam tak bardzo szczęśliwa spędzając urlop z Zosią i Wojtkiem w Toruniu, nie nastawiając się na żadne szybkie zwiedzanie, tylko na powolne spacery, że jestem przekonana, że większość ludzi by się popukała w głowę, że można to uznać za szczyt marzeń. Ale to wszystko naprawdę zależy od temperamentu, pogodzenia się ze sobą, bardziej znajdowania szczęścia w każdej chwili niż uganiania się za nim aż na koniec świata – przynajmniej u mnie tak jest.
Ja akurat mam podejście „trochę”. Ale znam kogoś mi bliskiego, kto też był wychowany w podejściu „200%” i powiem Wam, że podejście tej osoby mnie wykańcza. Zwłaszcza gdy widzę ile osiągnęła. Jednocześnie nie wydaje mi się wcale szczęśliwa i ciągle spięta. Dlaczego uważam, że to złe? Może i robisz wszystko lepiej, ale masz niższą samoocenę, gdyż skupiasz się na tym co jeszcze robisz źle, a nie na tym jak wiele robisz dobrze. Totalna destrukcja.
Moje trochę to drobne nawyki, rytuały codzienne. Takie które wplotłam w codzienność i wykonuje bez zastanowienia.
Rano: Śniadanie, makijaż, ścielenie wszystkich łóżek, posprzątanie zlewu w kuchni.
Wieczorem: odrobina czytania blogów po angielsku, zmycie makijażu, prysznic, przytulanie dzieci, godzina przed snem poświęcona tylko na przyjemności.
To jest absolutne minimum, stałe punkty każdego dnia.
Z innych rzeczy- tak jak Ty Mario pracuje nad tym żeby byc bardziej obecną na codzień.
I żeby trochę zdrowiej jeść.
I żeby wiecej sie ruszać.
I żeby byc lepszym słuchaczem.
Ale różnie to wychodzi, oj różnie.
To ja mam podobnie z tymi codziennymi rzeczami i bardzo fajnie wtedy wchodzę w dzień. Praktycznie muszę mieć ogarnięte wszystko, z zabrudzonym zlewem to na pewno nie ruszę, bo mnie to będzie ścigać.
Chyba takie przysłowie jest „Małą łyżeczką więcej zjesz…”, prawda? Niż od razu chochlą;)
Przychodzi mi na myśl też od razu w odniesieniu do tego, co się dzieje teraz w różnych dziedzinach życia w Pl „co nagle, to po diable”, byle tylko zmienić….
Ale wracając do codzienności:
Moja córka (V kl. podstawówki) zainteresowała się robieniem na drutach rok temu, zaczęła kupować różne gazetki z włóczkami, będzie robić narzutę, poduchy i inne :D Oczywiście po chwili druty poszły na rok w odstawkę, bo nic nie wychodzi. Teraz postanowiłyśmy we dwie, po prostu nauczyć się nabierania oczek, kilku prostych ściegów, krok po kroku. Robimy kwadraciki i je prujemy i od nowa jazda i mamy radochę, bo coraz lepiej wychodzą :D
O to to, zapamiętam sobie odnośnie Zosi, żeby ją uczyć, by się za wcześnie nie zniechęcała :) Na pewno z mamą się robi na drutach najprzyjemniej <3
Marysiu, „trochę” to remedium na dzisiejsze czasy, tak mi się zdaje. Bo tu trzeba na dwieście procent, mimo wszystko, ale czy to prawdziwe? Dzięki wielkie, że o tym napisałaś! :)
Na pewno fajnie jest się od czasu do czasu „spalać”, ale na dłuższą metę to wątpię, żeby ktoś umiał w ten sposób pociągnąć…
Bardzo inspirujący wpis!
Po ciąży staram się ćwiczyć trochę więcej za każdym razem. Zaczynałam od jednego zestawu ćwiczeń z MelB, a potem stopniowo dokładam kolejne. Oczywiście na ile Córcia pozwoli. Ale ostatnio leży na macie edukacyjnej I ogląda jak cwicze. Poza tym, nie zmuszam się do ćwiczenia codziennie. Wystarczy, ze będzie to co 2gi lub 3ci dzień. Być może dojdę do takiego momentu, że będę miała ochotę poruszać się każdego dnia. No i efekty. Po dwóch miesiącach od porodu zostało mi jeszcze trochę brzuszka. Stopniowo widzę, jak się zmniejsza. Nie zniechęcam się, że wciąż jest tylko ciesze, ze sa jakieś efekty. Wczoraj założyłam state spodnie – kolejny sukces. To nic, że brzuch z nich wystaje. Zniknie i to :)
Czy zdecydowalas sie na imie Klara?:)
Tak :) bardzo jej pasuje.
Trochę ograniczyć cukier. Niby zdrowo się odżywiam, ale słodycze są moją słabością. Staram się je trochę ograniczać. Na początek tylko do kawy na śniadanie, potem będę próbowała jeść tylko w weekendy.
Trochę więcej czytać. Kocham książki, ale zauważyłam, że nie czytam tak dużo jak kiedyś i brakuje mi tego. Więc postanowiłam czytać co najmniej 0,5 godz. dziennie, a w dni wolne co najmniej 1 godz.
Mario, będą jeszcze posty dotyczące konkretnych stylów? Bardzo by mnie interesował vintage.
Również poproszę. To były dla mnie najciekawsze wpisy.
Świetny wpis. U mnie największa zmiana „o trochę” odbyła się w głowie. Trochę mniej analizowania co się może nie udać, trochę mniej wymyślania złych zakończeń każdej sytuacji i dosłownie troszeńkę więcej odwagi spowodowało, że nie uciekłam przed zalotami mojego obecnego chłopaka. Pierwszego po 9 latach przerwy:) I w końcu zdecydowałam się wyruszyć autem w trasę dłuższą niż tylko z domu do pracy. W ciągu kilku posiadania prawa jazdy bałam się nieznanych tras – ale jak tylko raz zdecydowałam się pojechać „trochę” dalej niż zwykle okazało się, że potrafię. To było odkrycie – umiem jechać i się nie zgubić;) A od 2 miesięcy regularnie trochę więcej gotuję na parze zamiast smażyć i okazało się, że kotlety i frytki wcale nie są takie genialne, lepszy jest seler na parze:)
Trochę odważniej, trochę lepiej- i ja :-)
Jak ja bym chciała lubić trochę… Ja kocham rzucić się w coś bezkreśnie, zafiksować się, oszaleć. Wtedy jestem szczęśliwa. Tylko w takim działaniu szybko się wypalam. Moje zainteresowanie trwa średnio 2,5 tygodnia. Potem zmęczona wpadam w czarną dziurę bezsensu…
Właśnie mija 2,5 tygodnia odkąd nie palę … kurcze
Na rzucenie palenia polecam książkę, o ile oczywiście jeszcze do Ciebie nie trafiła, „Jak skutecznie rzucić palenie” Allen Carr :)
Kurcze ja to z reguły ze skrajności w skrajność przechodzę :D Muszę nauczyć się robić coś trochę. W zasadzie tak udało mi się przejść na weganizm, z mięsa mogłam rezygnować od razu bo nie lubiłam, ale serki i słodycze eliminowałam po troszku :) Aż dotoczyłam się do teraz gdzie nawet nie chce mi się żadnego nabiału:)
Podoba mi się Twój wpis! Jak kiedyś byłam zero jedynkowa ale szybko się nauczyłam, że to nie wprowadza żadnych zmian a jedynie szybkie zniechęcenie. Teraz wyznaję zasadę „trochę” i pomału konsekwentnie i systematycznie do celu. Przy okazji można trenować cierpliwość :)
A ja chyba ze cztery lata temu doszłam do wniosku, że powinnam popołudniami trochę mniej siedzieć w internetach (bo i tak w pracy siedzę cały dzień). Zaczęłam od tego, że korzystałam z komputera mniej więcej godzinę, potem go wyłączałam i chowałam (mam macbooka, nie mam stacjonarnego komputera, więc fru go do pokrowca, a kabel do szuflady). Chyba po dwóch tygodniach skonstatowałam, że popołudniowe nasiadówki przed kompem nie są mi potrzebne w ogóle do niczego. Nie ma żadnej sprawy (poza jakimiś bardzo pilnymi przelewami), które nie mogą poczekać do następnego poranka. I ta godzina przed kompem wyewoluowała w godzinę kompletnego robienia nic (mogę dorobić filozofię, że to medytacja jest i jest w tym trochę prawdy). I powiem wam, że o ile godziny przed kompem mi absolutnie nie brakuje, o tyle, jeśli jakiś atak zombi spowoduje, że tej godziny kompletnego nieróbstwa zostanę pozbawiona – to jednak jestem bardzo niezadowolona. Takżeten. Jestem ilustracją tej anegdoty o bacy, co to jak miał czas to siedział i se myślał, a jak nie miał czasu to tylko siedział. :D
To ja oczywiście na przekór jestem rewolucyjna. Najbardziej lubię te momenty w życiu kiedy patrzę jak całe moje obecne życie płonie a przede mną nowy ląd. Co 3 lata muszę się przeprowadzić, a w każdym miesiącu przynajmniej tydzień muszę spedzic w innym miejscu niż zazwyczaj mieszkam. Kilka dni wstawania i kładzenia się o podobnej porze przyprawia mnie o napady koszmarnego smutku. Wszystko co jest powtarzalne lub stałe sprawia, że czuję się jakby zbliżały mi się ściany. Dlatego każda próba robienia czegoś trochę tak mnie dołuje przez swoją powtarzalność, że nie może przynieść dobrych efektów. Jeśli chcę poprawić swoją kondycję to skuteczniej będzie dla mnie zaangażować się w miesięczny totalnie wykańczający taneczny projekt i spalać się po 8 godzin dziennie niż zacząć chodzić na zajęcia raz w tygodniu, jeśli chce oczyścić organizm z toksyn to skuteczniejsza będzie dla mnie 3 dniowa głodówka niż jakaś dieta. Mam potrzebę wchodzenia we wszystko na 200% i spalania się w tym do 0 i potem następne i w żaden sposób mnie to nie unieszczęśliwia, przeciwnie daje mi ogromne poczucie szczęścia, wolności i bezpieczenstwa, bo jak nic nie jest stałe to nic nie jest naprawdę potrzebne.
Wczoraj bylam na fitness i slabo mi szlo. Pomyslalam o Twoim troche i poprawilo mi to humor.
Zazwyczaj jestem perfekcjonistka. Nie robie czegos, co moze nie wyjsc.
Dziekuje za ten tekst. Bede troche mniej perfekcyjna.
Ja też mam problem z perfekcjonizmem, który jest w moim przypadku wynikiem zbyt dużych ambicji co do pewnych aspektów życia. Dlatego staram się po trochu zaakceptować to, że do niektórych rzeczy nie mam po prostu warunków fizycznych i trzeba skończyć już myśleć o tej wizji siebie. Staram się też doceniać to co już mam, cieszyć się codziennością i w niej mimo wszystko odnajdywać niezwykłe, według mojej oceny, zjawiska i wydarzenia. I coraz bardziej dochodzę do wniosku, że tak naprawdę to co najważniejsze w życiu rozgrywa się wśród codzienności, cicho i subtelnie. Tak samo jestem zwolenniczką zmian ewolucyjnych niż rewolucji. Moim zdaniem pozwala to na większe pole manewru przy budowaniu wizerunku, niż taka odgórna rewolucja, która za bardzo tylko niepotrzebnie ściąga uwagę w takim wrażliwym momencie kiedy staramy się coś poprawić, przebudować.
Cześć Mario :)
Kiedyś regularnie tu zaglądałam – niestety nigdy nie zostawiłam żadnego komentarza. Dzisiaj wróciłam po kilkumiesięcznej przerwie (sporo postów mam do nadrobienia) i muszę podziękować za ten wpis. Jest piękny, budujący i mądry.
W dobie kiedy wszyscy jak szaleńcy dążą do chorych ideałów, to głos mądrości i równowagi, faktycznie zachęcający do pozytywnych zmian, ale nie kosztem nas. Nie kosztem szaleństwa, ale przemyślanych, dobrych wyborów, powolnych zmian prowadzących do celu spokojnie, na luzie, a przez to i z większą radością.
Mario, jesteś nie tylko piękną kobietą o wyrazistym stylu, ale jesteś też mądrą kobietą. Niesamowicie się cieszę, że kiedyś w przeszłości trafiłam na Twój blog, a teraz jestem to znowu.
Miłego dnia! :)
Miałam zaległość w pracy sprzed kilku miesięcy. Podzieliłam robotę na kilka części i stwierdziłam, że
dziś zrobię może jedną, może dwie. Czyli trochę. Zrobiłam prawie wszystko. Dobre. Zaczyna się od trochę. Super tekst. A ja zawsze byłam – jak to ktoś napisał – zerojedynkowa: albo wszystko, albo nic. Wystarczyło zmienić nastawienie i po trochu wszystko się zrobi.
Fajna te metoda trochę. I jak tak o tym myślę, że TROCHĘ też ją stosuję. ;-) Powoli zaczęłam trochę bardziej dbać o siebie i o kwestie, które od dawna zaniedbywałam. Zaskakujące jest, jak na wiele spraw brakuje czasu a w teorii ma się go całkiem sporo. Ale wzięłam się za siebie – ćwiczenia, basen, kupiłam nawet materac rehabilitacyjny na bóle pleców, z którymi się od dawna męczyłam a jakoś zawsze bardziej doraźnie działałam. Chyba zacznę świadomie dalej działać wg „trochę”. Zawsze lepiej to niż wcale. ;-)